Bolek, przejmiesz 9 Maja!

sobota, 28.3.2020 09:00 6356

O najchwalebniejszych momentach w historii BOBO z dyrektorem naczelnym Bolesławem Olszewskim.

- Kim jest wieloletni szef Zakładów Przemysłu Odzieżowego BOBO?

- Pochodzę z miejscowości Chyrów za Ustrzykami, niedaleko przejścia granicznego w Krościenku. Z wykształcenia jestem ekonomistą. Po wojnie związałem się z przemysłem odzieżowym.  

- Jak został pan naczelnym?

- Najpierw zostałem szefem kadr. Po powrocie z wojska pracowałem u dyrektora PKS-u Arona Sokołowicza na stanowisku dyspozytora. Później od Zjednoczenia Przemysłu Odzieżowego w Łodzi otrzymałem propozycję zatrudnienia w BOBO. Pracowałem 5 lat jako szef kadr. W tym czasie wiele się nauczyłem, bo mój pokój sąsiadował z gabinetem dyrektora naczelnego Bolesława Fajgenberga. Mieliśmy osobne drzwi i chodziliśmy do siebie z różnymi sprawami. Tak poznałem specyfikę całego zakładu. Dyrektor był bardzo mądrym człowiekiem. Jak trzeba było coś obliczyć, to, zanim dziewczyny skończył działania na liczydłach, Fajgenberg już miał wynik w głowie. Kiedy zachorował mocniej, nieoficjalnie go zastępowałem. Odszedł na emeryturę w 1960 roku. Pochowano go na cmentarzu w Piławie Górnej. Był bardzo szanowany i wielu ludzi do dziś przynosi mu kwiaty na grób.

- Fajgenberga zastąpił Kazimierz Wałczyk. A pan?

- Na dziesięć lat zostałem dyrektorem handlowym. Do 1970 r. zajmowałem się zbytem i zaopatrzeniem. W tym czasie rozwijaliśmy nową działalność. Stworzyliśmy Oddział Wykonawstwa Inwestycyjnego (OWI), w późniejszym czasie przekształcony na SOWI (Samodzielny Oddział Wykonawstwa Inwestycyjnego). W tym czasie, poza produkcją, fabryka zajmowała również budownictwem. Inwestowaliśmy w zaplecze. W roku 1970 zostałem dyrektorem naczelnym.

- Miał już pan zakład w „małym paluszku”…

-  Dobrze go znałem, dlatego naszą dewizą  stało się „Kadry, kadry i jeszcze raz kadry!” Mieśmy szkołę przyzakładową, gdzie kształciliśmy od 150 do 200 dziewcząt. Brakowało nam jednak ludzi ze średnim wykształceniem. W krakowskim technikum odzieżowym zwerbowałem więc 10 pracownic. Daliśmy im wyposażone mieszkania na terenie zakładu. Mało tego, postanowiliśmy podnieść kwalifikacje taśmowych, brygadzistów i salowych. Przy zakładzie otworzyliśmy szkołę ogólnokształcącą. Nasi pracownicy kończyli naukę z co najmniej średnim wykształceniem. Po osiągnięciu takiego poziomu mieli dużo większą inicjatywę. Zaczęli proponować własne rozwiązania. Brakowało mi jednak dyrektora handlowego.

- Co pan zrobił?

- Koledzy podpowiedzieli mi, że w Bielawie w II Armii Wojska Polskiego są dobrzy fachowcy z wyższym wykształceniem. Jeździłem tam kilkakrotnie. Znajomi poradzili, że pracuje tam mistrz salowy, który skończył Akademię Ekonomiczną, Bolesław Burek. Dwa, trzy spotkania i przekonałem go. Trzeba było jednak prowadzić szereg prac budowlanych, rozbudowywać zakład, dlatego postarałem się również o dyrektora technicznego. Z Besteru w Bielawie ściągnąłem na to stanowisko inż. Karola Praskiego. Wtedy wreszcie mogłem więcej uwagi poświęcić sprawom pozaprodukcyjnym.

- Czyli?

- Socjalnym. Przejęliśmy i wyremontowaliśmy ośrodek w Głębinowie pod Nysą. Taki nieduży, sobotnio-niedzielny. To było mało, w związku z tym, przejęliśmy teren pod ośrodek w słynnej Koczale. Zbudowaliśmy tam ośrodek od postaw. Z początku były tylko domki campingowe i kuchnia polowa. Później budynek z częścią hotelową i restauracyjną. SOWI, wspólnie ze Zjednoczeniem, zbudowało też ośrodek wypoczynkowy w Świnoujściu. Następnie, we współpracy z Rafio, postanowiliśmy wybudować ośrodek w Międzywodziu. Do własnych ośrodków wypoczynkowych woziliśmy ludzi własnym transportem.

- Czy w okresie, w którym pan zaczął pełnić funkcję dyrektora naczelnego, wzrastało zatrudnienie i produkcja?

- Z początku tu w Piławie Górnej pracowało około 600 osób na dwie zmiany. Rosło zapotrzebowanie na rynku, za granicą i w ZSRR, więc urząd wojewódzki zwrócił się do mnie, żebym przejął budynek w Niemczy, bo mieliśmy własne brygady budowlane (OWI, SOWI -ponad 70 osób). Istniała tam też nieduża spółdzielnia krawiecka. Przejęliśmy więc spółdzielnię i rozpoczęliśmy produkcję. Na dwóch piętrach zaczęła pracować szwalnia, a z Piławy Górnej dowożono wykroje. Mieliśmyokoło 40 wozów - samochody marki Star, Żuk i Nysa. Cały czas modernizowaliśmy też zakład. Na przykład pierwszy budynek podniesiono o jedno piętro, biurowiec dyrekcyjny również, tak samo jak krojownię.

- Ile osób zatrudniano?

- W Niemczy pracowało 200, a w Piławie Górnej 600 osób, łącznie 800 pracowników. Kiedy dodamy do tego budowlanych i brygadzistów, wychodzi około 1000 osób. Ale wszystko to było mało… Istniała w Dzierżoniowie Spółdzielnia 9 Maja. Szyli ubrania dla Związku Radzieckiego, jednak ogłosili upadłość. Komitet Powiatowy PZPR wziął mnie na rozmowę. – Bolek, przejmiesz 9 Maja! – usłyszałem. Zgodziłem się. Wprowadziliśmy tam naszą produkcję. Równocześnie rozpoczęliśmy starania w Zjednoczeniu, aby wybudować zupełnie nowy zakład w Piławie Górnej - ten sześciokondygnacyjny budynek, co teraz stoi pusty. Każda kondygnacja to 1200 metrów kwadratowych. Piwnice jako szatnie, parter - magazyny.  Pierwsze, drugie, trzecie piętro szwalnie. Wyżej była już tylko krojownia. Wszystko schodziło windą na dół i do magazynów.

- Zaczęły się czasy prosperity.  

- Dobrze nam szło i ciągle mieliśmy zbyt. Oprócz Dzierżoniowa dołączono do nas Krosnowice, potężne zakłady przemysłowe. Zjednoczenie postanowiło wykonać olbrzymią inwestycję i stworzyć zakład zatrudniający 1000 osób wraz ze szkołą, stołówką, ambulatorium i mieszkaniami. Udało się i nasza kadra liczyła już około 3000 osób. Zaczęliśmy zajmować się budownictwem mieszkaniowym.

- Gdy dobrze się powodzi, firma chce się mieć pracowników na miejscu.

- Zbudowaliśmy około 10 domów dziewięciorodzinnych. Rozpoczęliśmy budowę największego budynku nr 60, ale brakowało nam pieniędzy, dlatego spółdzielnia mieszkaniowa wykupiła od nas te „dziewiątki” i kontynuowała budowę z wielkiej płyty. Tym samym powstało całe osiedle dla około 400 rodzin. 

- Materiały do produkcji odzieży były przygotowywane specjalnie dla was?

- Tak, w Kaliszu. Tamtejsze zakłady mocno stawiały na nowości. Mieli bardzo dobre tkaniny na kombinezony. Tak się złożyło, że służyłem w wojsku w Kaliszu, a kliku moich kolegów było tam dyrektorami, więc bardzo łatwo mogłem załatwiać nowe materiały. W związku z dużym zbytem, nie zawsze jednak wszystko szło gładko. Trzeba było ludzi przekonywać do nowości, czego przykładem mogą być ocieplacze z Lublińca. Kilkakrotnie sprowadzaliśmy ich dyrektora i spotykaliśmy się w ośrodku w Głębinowie, żeby te ocieplacze „wyrwać”. Podobna sytuacja miała miejsce z Kaliszem.

- Odzież dziecięca to pański pomysł?

- Nie tylko. Z tą odzieżą związaliśmy się na dobre i produkowaliśmy jej bardzo duże ilości. Z początku jednak robiliśmy głównie asortyment dla wojska. Pościel, kalesony i różne inne rzeczy, ale przed rokiem 1960 zaczęliśmy szyć chusteczki. Klientów mieliśmy nawet w Afryce. Pewnego razu chusteczki zapakowaliśmy w opakowania z nadrukowanym wielbłądem i odbiorca zakwestionował zamówienie. Okazało się, że w tym afrykańskim kraju, wielbłąd jest symbolem religijnym. Musieliśmy wszystko przepakować. W tym czasie postanowiliśmy wejść w odzież dziecięcą. Jak podnieśliśmy poziom produktu, z rynku krajowego i radzieckiego weszliśmy na zachodni: RFN, Holandia, Anglia, Francja, ale potrzebny był nowocześniejszy sprzęt.

- Jaki?

- Najpierw jednoigłowe polskie maszyny do szycia firmy „Łucznik”. Później niemieckie, dwu- trój-, a nawet czteroigłowe. Następnie postanowiliśmy cały park maszynowy wymienić na japoński, najnowocześniejszy na świecie. W Japonii byliśmy dwa tygodnie. Szukaliśmy na targach maszyn i oglądaliśmy zakłady produkcyjne. Sprowadziliśmy ponad 300 bardzo nowoczesnych maszyn i zmodernizowaliśmy całkowicie szwalnię, jednak czasem ważniejsze bywa przygotowanie produkcji.

- To znaczy?

- Potrzebowaliśmy nowoczesnych urządzeń do projektowania krojów, rysunków czy układów na krojowni, tzw. ploterów. W tym czasie najlepsze produkowano w Austrii. Pojechaliśmy tam i siedzieliśmy tydzień. Wreszcie udało nam się zamówić. Byliśmy pierwszym, spośród 50, zakładem odzieżowym, który wprowadził nowoczesne przygotowanie produkcji. Zatrudniliśmy trzech artystów plastyków i specjalistów odzieży, którzy rysowali i kombinowali, co będzie miało wzięcie. Mogliśmy skutecznie rozpoznawać rynek i weszliśmy w produkcję kombinezonów narciarskich.

- Chyba najsłynniejszy produkt…

- Z początku szyliśmy tylko dla dzieci, a później też starszych. Duża w tym zasługa dyrektora Burka, który miał znajomego narciarza z Bielawy. Robiliśmy z nim konsylia, tak by pod specjalne zamówienie produkować odpowiednie tkaniny. W tym czasie były to różnego rodzaju stylony i ortaliony. Weszliśmy również w odzież sportową dla dzieci, młodzieży i dorosłych. Lata 1960-1980 wspominam najlepiej. To był najbardziej rozwojowy okres.

- Kiedy zaczęły się problemy i jakiego rodzaju?

- Nastąpiła zmiana władzy. Rząd Leszka Balcerowicza postanowił sprywatyzować wszystko za wszelką cenę. Pierwszym posunięciem było zamknięcie rynku dla odbiorcy radzieckiego. - Nie wysyłamy już niczego na wschód - strategia bardziej polityczna niż ekonomiczną. Przez to część zamówień po prostu odpadła. Odłączył się od nas Dzierżoniów, Krosnowice również, Kiedy zaczął się proces prywatyzacji, chciałem, żeby naszą firmę przekształcono w spółkę pracowniczą. Ludzie nawet zaczęli kupować część udziałów. Niestety, trafił się polski kupiec z Niemiec. Nie jestem w stanie powiedzieć dokładnie ile, ale dał więcej, a ówczesnym władzom bardziej zależało na sprywatyzowaniu. W czasie, kiedy przejął zakład, produkcja podupadła, bo on był bardzo mocno związany z Dalekim Wschodem. Osobiście uważam, że zależało mu na tym, żeby nas wygasić, bo odzież na wschodzie była tańsza.

- Wrogie przejęcie?

- Jeździłem do niego do Hamburga. On postanowił, żeby zwolnić część załogi. Na jednym spotkaniu powiedział mi wprost – Bolek, zwolnij 100 ludzi. Odpowiedziałem – Panie prezesie, jeśli jest taka konieczność, to ja zwolnię, ale ci ludzie muszą dostać odpowiednią odprawę, żeby wszystko było zgodnie z przepisami. - Nie, nie, nie! Znajdź przyczynę, żeby to nas nie kosztowało tak dużo – odpowiedział mi prezes. Nie zgodziłem się. Rozmowy były prowadzone dwukrotnie, lecz przy trzeciej próbie usłyszałem, że albo to zrobię, albo mnie zwolnią. Ponieważ w tamtym czasie można było wcześniej przejść na emeryturę, więc odszedłem. Powiedziałem właścicielowi – Proszę pana, mieszkam w Piławie od 1945 roku i znam tam wszystkich. Nie chcę, żeby ktoś na mnie pluł czy narzekał. Zakład został przekształcony w spółkę. Właściciel w zakładzie zatrudnił swoją rodzinę, młodych chłopaków, którzy specjalnie nie mieli pojęcia o produkcji odzieży. Dbali najbardziej o siebie i zaczęła się stopniowa likwidacja przedsiębiorstwa. Odszedłem, bo nie mogłem na to patrzeć. Za długo tu pracowałem. 

- BOBO, zanim upadło, zmieniło nazwę na Montana

- Takiej nazwy używał właściciel z Hamburga. Gdy wcześniej jeździłem do niego, miał tam duże magazyny. Bywałem w środku i widziałem odzież z Tajlandii, Chin i innych krajów wschodu. Wtedy podupadał cały przemysł i sprowadzano byle co z Dalekiego Wschodu. Później jednak ceny na wschodzie wzrosły. Szereg naszych zakładów, takich jak m.in. „Wólczanka”, lokowało na wschodzie  swoją produkcję. Tutaj zajmowano się przygotowaniem, wykrojami. Dzisiaj widzę powrót do rynku krajowego, ale to trend wymagający czasu. Społeczeństwo bogaci się i oczekuje odzieży lepszej jakości. My zawsze stawialiśmy na jakość. Współpracowaliśmy ze służbą zdrowia. Co miesiąc mieliśmy prezentację wyrobów dla dzieci, na którą przyjeżdżali lekarze. Zdarzyło się np. że kaftanik miał z  tyłu wszyty guzik. - No tak, ale to będzie dziecku uciskać… - I projekt nie przechodził. Termin „odzież dziecięca” oznaczał dla nas odzież zdrowotną.

- Jak pan postrzega aktualną sytuację w przemyśle odzieżowym? Jest szansa na odrodzenie produkcji na Przedgórzu Sudeckim?

- Wschód powoli się wycofuje, bo ceny idą w górę. Wydaje mi się, że na naszym terenie duże nadzieje można wiązać z działaniami Prezydenta Wałbrzycha Romana Szełemeja. Proszę zauważyć, że we Wrocławiu ciągle brakuje rąk do pracy. Autobusy wożą pracowników z Piławy Górnej i innych miejscowości. Ludzie tłuką się dwie godziny w jedną i dwie w drugą stronę. Całe przedgórze umiera, tj. dawne województwo wałbrzyskie, powiat dzierżoniowski, ząbkowickie czy kłodzki. Nasze miasto liczyło kiedyś 9000 mieszkańców, a teraz nieco ponad 6000. Można znaleźć w internecie ponad 90 mieszkań na sprzedaż. Wszyscy pchają się do Wrocławia i innych większych miast. Wydaje mi się, że należałoby uaktywniać małe miejscowości i coś tu wprowadzać odgórnie. Trzeba większą uwagę poświęcić rozwojowi małych i średnich miasteczek. Wówczas  nawet w budynku po BOBO można by przywrócić produkcję. Niestety, nikt się tym nie zajmuje. Sam bym chciał, ale kiedy ma się już 87 lat…

- Czego życzyłby pan sobie najbardziej?

- Żeby spełniły się marzenia Prezydenta Wałbrzycha. Północna część województwa, a zwłaszcza Wrocław, ciągle się rozwija. Im bardziej w dół mapy, tym większa zapaść gospodarcza. Ludzie wyjeżdżają stąd zupełnie niepotrzebnie, bo pracę powinni znaleźć tutaj.

UM Piława Górna