Krzysztof Wielicki: Nikt nie idzie w góry umierać
Dzięki inicjatywie stowarzyszenia Help DDZ i Nowoczesny Dzierżoniów dzierżoniowianie mogli uczestniczyć w bezpłatnym spotkaniu z himalaistą Krzysztofem Wielickim, zdobywcą Korony Himalajów i Karakorum, pierwszym zimowym zdobywcą najwyższego szczytu na Ziemi.
- Nikt nie idzie w góry umierać, każdy wyrusza z głęboką pewnością, że wróci. Inaczej nie decydowałby się na wyprawę. To nie góry zabijają, lecz człowiek popełnia błąd – uważa himalaista Krzysztof Wielicki.
W tegorocznym sezonie letnim najwyższy szczyt świata, dzięki trwającemu jedenaście dni oknu pogodowemu, zdobyła rekordowa liczba turystów - 700 osób. Koszt komercyjnej, trwającej około dwa miesiące wyprawy przekracza 100 tysięcy złotych. Z Mount Everestu zjeżdżano już na nartach i snowboardzie. Krzysztof Wielicki, który wraz z Leszkiem Cichym jako pierwszy na świecie zdobył tę górę zimą - 17 stycznia 1980 roku, w ramach polskiej wyprawy kierowanej przez Andrzeja Zawadę, odkrywał przed publicznością zgromadzoną w sali Dzierżoniowskiego Ośrodka Kultury inne oblicze Himalajów, sprzed niemal czterdziestu lat.
- Kochałem zimę i kiedy dowiedziałem się, że uzyskaliśmy pozwolenie na wejścia zimowe, nie wahałem się ani chwili. Byłem już wówczas w Tatrach i Alpach, ale nigdy jeszcze w górach wysokich. Leszek Cichy był setną osobą, która weszła na najwyższy szczyt świata, ja - sto pierwszą. Rozwój technologiczny umożliwił na Evereście turystykę masową, wchodzi się tradycyjną drogą. Do dyspozycji są helikoptery, łączność satelitarna, nowoczesny sprzęt i odzież.
Niezapomnianym doświadczeniem była pierwsza wyprawa Wielickiego do Azji, zetknięcie z inną kulturą i religią.
- Rytm życia regulują tam wschody i zachody słońca, „filozofia jutra”. W Afganistanie chcieliśmy dojechać z Mazar-i Szarif do Kabulu. Po kilku godzinach okazało się, że wcale nawet nie wyjechaliśmy z miasta, bo kierowca jeździ zbierając klientów, by móc wyjechać dopiero wieczorem. Dla nas to nie do pomyślenia. Trzeba nabrać dystansu do czasu, pośpiechu – wspominał Wielicki.
Ówczesne stroje wspinaczy i sprzęt, co dobrze było widać na prezentowanych archiwalnych filmach i zdjęciach, sporo różniły się od dzisiejszych.
- Po wysokich górach chodziliśmy w ortalionowych kurtkach, kupowało się belę materiału i szyło. Poza tym czapki, szaliki – dziś może się to wydawać śmieszne. Zimą w Himalajach nie pada śnieg, to pora sucha. Największym problemem są huraganowe wiatry, dochodzące do prędkości 180 km/h. Lepsze jest jednak -40 stopni Celsjusza przy suchym wietrze niż 0 stopni przy dużej wilgotności.
Pewnym paradoksem według himalaisty był fakt, że największe sukcesy polscy wspinacze odnosili w czasie, gdy w kraju panował stan wojenny.
- Mieliśmy poczucie, że piszemy historię światowego himalaizmu. Mierzyliśmy bardzo wysoko. Koledzy z bogatych społeczeństw zachodniej Europy traktowali nas nieco pobłażliwie, dla nich Czech, Polak czy Rosjanin był postrzegany jak mieszkaniec bloku wschodniego. Z pewnym zdziwieniem przypatrywali się naszym dokonaniom. Jak to wytłumaczyć? Polacy zawsze sprawdzali się w trudnych czasach – uważa Wielicki. - Aby pisać historię, musieliśmy pójść krok dalej, zrobić coś innego, stąd styl alpejski czy wytyczanie nowych dróg. Ktoś musi być pierwszy, po to, by później inni go naśladowali i zobaczyli, że jednak można, tak jak Messner wchodził bez użycia tlenu.
Niestety, wielomiesięczne pobyty w górach, łącznie około ośmiu lat, odbiły się na rodzinie, pierwsze małżeństwo Krzysztofa Wielickiego rozpadło się. Dziś przyznaje, że kiedy był w górach, świat codzienny – rodzina i praca po prostu dla niego nie istniał.
- Musiałem i umiałem się odciąć, myślenie o problemach z dziećmi czy sprawach do załatwienia mogłoby wpłynąć na koncentrację, wtedy łatwo popełnić błąd. Tamten świat wtedy znikał.
Wspominał także samotne wyprawy – Dhaulagiri, Sziszapangma, Gaszerbrum II i Nanga Parbat - jedną z największych ścian Ziemi. Świadkami tego wyczynu byli jedynie pakistańscy pasterze obserwujący Wielickiego z oddalonych łąk. Samotne wyprawy miały szczególny wymiar. Jak wyznał, próbował sprawdzić własne granice, zbliżyć się do cienkiej czerwonej linii. Wspinaczkę postrzega właśnie w taki sposób – nie wyścigi, ale samotne zmaganie się z samym sobą. Nie uważa się za ryzykanta. Na pewno ponosił ryzyko, ale dzięki doświadczeniu i umiejętnościom podejmował świadome, nie mające wiele wspólnego z ryzykanctwem decyzje. Wspominał w ciepłych słowach tych, którzy nie wrócili z wypraw: bliskich mu Jerzego Kukuczkę (zginął na Lhotse) i Wandę Rutkiewicz (zginęła przed szczytem Kanczendzongi).
- Góry uczą pokory, ale dają też siłę. Po ekstremalnych doświadczeniach człowiek zdobywa przeświadczenie, że podniesie się w trudnych sytuacjach, pomimo wszystko da radę. Nikt nie idzie w góry umierać, każdy wyrusza z głęboką pewnością, że wróci, inaczej nie decydowałby się na wyprawę. To nie góry zabijają, lecz człowiek popełnia błąd. Ci, którzy tam zostali żyją w naszych rozmowach, wspomnieniach, anegdotach. Taką drogę życiową wybraliśmy, to rodzaj uzależnienia. Hobby można zmienić, a pasję nie bardzo. I nie można jej kupić. Ludzie giną też codziennie na drogach. Ale góry to nie tylko Alpy czy Himalaje. Jeśli kochacie góry, możecie wspinać się gdziekolwiek. W pobliżu są Góry Sowie, Ślęża.
Na koniec nie obyło się bez pytań od mieszkańców o ostatnią wyprawę na K2, połączoną z akcją ratunkową Elisabeth Revol i Tomasza Mackiewicza oraz decyzją Denisa Urubko o samotnym podejściu na szczyt.
- Nie wahałem się z decyzją o pomocy Elisabeth i Tomkowi. Adam Bielecki i Denis Urubko wykonali dobrą robotę. Dla Tomka nie było jednak ratunku – helikoptery nie chciały już latać, załamywała się pogoda. Elisabeth jest bardzo drobną kobietą, to niesamowite, jak jest silna. Denis ma swoją, kazachską definicję zimy – 28-29 lutego, stąd jego zniecierpliwienie i próba samotnego wejścia, oddalenie się z obozu. Oczywiście musiał wrócić, wejście na K2 było wówczas niemożliwe. Myślał tylko o sobie, nic go nie interesowało. Rozumiem go, bardzo chciał zdobyć szczyt, ale jego kolejny udział w organizowanych przeze mnie wyprawach, mówiąc delikatnie, stoi pod wielkim znakiem zapytania.
Po spotkaniu można było nabyć książkę „Krzysztof Wielicki - mój wybór. Wywiad – rzeka” i otrzymać autograf legendy polskiego himalaizmu.
Aneta Pudło-Kuriata
Przeczytaj komentarze (7)
Komentarze (7)