Kobiety uciekają przed wojną

niedziela, 6.3.2022 20:30 9837 5

Nad ranem obudził nas wybuch bomby blisko naszego wieżowca. Wybiegliśmy z synem przed blok. Nerwowo przeglądałam strony w telefonie. Na każdej było: „Putin zaczął wojnę”.

 Mieszkający obecnie w Dzierżoniowie i Bielawie uchodźcy z Ukrainy opowiadają o swojej ucieczce z rodzinnych miast i wsi. Jeszcze nieco ponad tydzień temu prowadzili normalne życie. Takie, jak my.

 Julię obudził nad ranem huk. Była 5.20, czwartek 24 lutego. Na obiekt wojskowy w 200-tysięcznej Białej Cerkwi, zaledwie 87 km od Kijowa, spadła jedna z pierwszych rosyjskich bomb.

- Zerwałam się, wyjrzałam przez okno. Nad terenem wojskowym, tuż koło naszego wieżowca, unosił się ogromny słup dymu. Wybiegliśmy z synem z mieszkania, tak jak staliśmy, w pidżamach, w pośpiechu wkładając buty i narzucając kurtki. Nie wiem kiedy pokonaliśmy schody z ósmego piętra, nie ryzykowałam jazdy windą. Pod blokiem nerwowo otwierałam strony internetowe w telefonie. Wszędzie pisali: Putin zaczął wojnę przeciwko Ukrainie.

Stali zszokowani pod domem, w tym czasie spadły jeszcze dwie bomby. Przed budynek wychodziło coraz więcej wyrwanych ze snu, przerażonych ludzi.

- Kiedy ucichło, wróciliśmy do mieszkania. W ciągu dziesięciu minut spakowałam walizkę. Jedną jedyną walizkę. Kilka ubrań, szczotka i pasta do zębów, dokumenty. Mała torba na ramieniu z pieniędzmi i paszportami. Samochodem pojechaliśmy do teściów, a stamtąd na wieś do domu moich rodziców. Było jeszcze kilka nalotów, chowaliśmy się do pomieszczeń gospodarskich pod ziemią.

Po dwóch dniach Julia zdecydowała: uciekają z synem do Polski. Mąż pracuje jako kierowca ciężarówki na terenie Europy, rodzice i teściowe zdecydowali, że zostają.

- Powiedzieli, że nie zostawią domu. To wszystko, co mają. Całe ich życie. Tam postawili dom, wszystko już przeżyli. Mówili, że my jesteśmy młodzi, żebyśmy uciekali, oni wolą umrzeć na swojej ziemi, jeśli będzie trzeba – głos Julii załamuje się. - Bardzo się o nich boję.

Znajomy podjął się zawieźć ich na granicę ukraińsko-polską. Mieli jeszcze wstąpić do mieszkania, zabrać więcej rzeczy. Przy wjeździe do miasta nagle zawyły syreny. Zawrócili. Za pięć minut spadła bomba. Zniszczyła koszary, zginęli ludzie.

W drodze do Polski: ulice poniszczone przez czołgi, kilka ukraińskich kontroli, sprawdzali dokumenty, przeszukiwali samochód i bagaże. Przy granicy pożegnali znajomego, przeszli pieszo, trafili, że ludzi było mniej. Z wolontariuszami przyjechali do Dzierżoniowa.

W hotelu Argentia mieszkają w jasnym pokoju z widokiem na drogę Dzierżoniów – Bielawa.

Wkrótce dołączy do nich jednak matka Julii. Jedzie autobusem, kiedy rozmawiamy mija właśnie Żytomierz. Droga spokojna, ale Julia cała w napięciu. Jeszcze daleko. Uspokoi się, gdy matka przejdzie już przez granicę do Polski.

- Ubłagałam ją, żeby przyjechała, pomogła z synem. Żebym nie była zupełnie sama. Ale ile to potrwa? Czy będzie do czego wracać? - Julia chowa twarz w dłoniach.

Jednocześnie za chwilę już planuje: musi niedługo dowiedzieć się, co ze szkołą syna, nie chciałaby, żeby tracił naukę. Misza, uczeń trzeciej klasy, ma osiem lat. W domu zostawił wszystkie książki i zeszyty. W pokoju hotelowym układa podarowane mu tutaj puzzle, gra w szachy.

Julia mówi, że może niedługo wynajmą mały pokój, znajdzie pracę.

- Żeby było za co żyć, jeść. Nie znam języka – martwi się, chociaż rozmawiamy bez tłumacza i rozumiemy się. W Białej Cerkwi była szefową sklepu odzieżowego, skończyła marketing na uniwersytecie w Kijowie.

Co dalej? Zostaną, ile trzeba. Wrócą, kiedy będzie można.

- Mam nadzieję, że rosyjski naród zatrzyma Putina. Ukraińcy, kiedy coś im się nie podoba, idą i protestują, ale Rosjanie są inni, po prostu bardzo boją się swojego dyktatora. Ale tylko to może zakończyć wojnę.

Dwa dni po rozmowie z Julią media donoszą o zbombardowaniu Białej Cerkwi.

Panika, niedowierzanie. Dzieci ciągle pytały, co się dzieje

Maria, jej mama Halyna i trzy córki wieku 12, 5 i 4 lat: Irina, Sofia i Ana zabrały ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy. Przyjechały z Truskawca, znanego uzdrowiska. Do granicy przywiózł ich teść. Sam wrócił do żony.

- Nie chcieli zostawiać domu. Tam na razie było jeszcze normalnie. Trzy razy za dnia wyły syreny, chowaliśmy się do piwnicy w jednym z techników. Słyszeliśmy jak bombardują oddalony o ponad sto kilometrów Iwano-Frankiwsk. Była panika, strach, niedowierzanie. Dzieci wciąż pytały, co się dzieje. Bardzo ciężko…. Wprowadzono godziny policyjne od 20.00 do 7.00 rano. Wyłączali światło, było zupełnie ciemno.

- Baliśmy się cały czas, że bomby polecą na budynki – wyrzuca z siebie 12-letnia Irina.

Na granicy czekali dwa dni. Teść nie wyłączał silnika, żeby nie zmarzli. Młodsze dziewczynki płakały, marudziły. Dotarły tu dzięki wolnotariuszom z Dzierżoniowa. Mąż Marii pracuje w Złotoryi, chce ściągnąć rodzinę do siebie, szuka mieszkania.

- Boimy się, żeby front nie przyszedł na zachodnią Ukrainę. Przyjeżdża do nas teraz dużo ludzi ze wschodniej Ukrainy, sanatoria zapewniły im schronienie. Zobaczymy, co będzie. Jaka władza? Jakie życie? Mówią o Janukowyczu… Ale Ukraińcy się nie poddadzą. Mój brat pracuje w gwardii narodowej w Kijowie. Tam jest coraz gorzej, coraz trudniej. Najgorsze, że umierają ludzie – kręci głową Maria.

                                                                                                      Maria i jej córki - Irina, Sofia i Ana

O „tym” nie rozmawiamy. Ani o Kijowie

Sasza mówi powoli, zacina się, jest nie do końca obecna. Sześciu ostatnich nocy nie przespała.

- Nasze życie rozpadło się na „przedtem” i „potem”. W Kijowie została nasza rodzina. Mamy z nimi kontakt, ale o „tym” nie rozmawiamy. Nie rozmawiamy… Ani o Kijowie. Nie umiemy. Jeszcze nie...

„To” oznacza wszystko, co spotkało Ukraińców w ostatnich dniach, czego nie można ani ubrać w słowa, ani zrozumieć. Dotychczasowy bezpieczny świat, rozsypany na kawałki. Sasza ma na sobie wciąż te same spodnie, w których wyszła wtedy, 24 lutego, z rodzinnego domu, cienkie różowe leginsy we wzory. Sportowe buty do kostek. Cała jej uwaga skupiona jest na dzieciach, to ją trzyma w działaniu.

Po pierwszym uderzeniu bomby w okolicach Kijowa wraz z mężem i czwórką dzieci w wieku 3, 6, 8 lat oraz rocznym natychmiast uciekli z wioski Kruszynka do oddalonego o 15 kilometrów Kijowa. Tam w różnych bunkrach spędzili kilka dni.

- Spaliśmy na materacach, dzieci budziły się w nocy z krzykiem – Sasza relacjonuje w taki sposób, jakby to się wydarzyło, ale nie mogła sobie przypomnieć, czy na pewno tam była. Mówi, że nie potrzebuje psychologa.

- Sama dla siebie jestem psychologiem.

We wtorek 1 marca zdecydowali się wyjechać z kraju. Poruszali się bocznymi drogami, główne były niebezpieczne, szczególnie w okolicach Żytomierza, gdzie można było spotkać Rosjan. Przeszli kilka kontroli ukraińskich i po kilku przystankach ze względu na dzieci udało im się dotrzeć do granicy.  Teraz są tutaj. Co dalej?

- Nie wiem. Nic nie wiem – powtarza Sasza.

Ale kiedy to będzie?

Bliźniaczki Ira i Inna z piątką swoich dzieci 1 marca wyjechały autobusem z Równego. Mężowie zostali w mieście, będą służyć krajowi w ramach obrony terytorialnej.

- Kiedy wyły syreny, schodziliśmy do piwnicy. Zrzucili dwie bomby na lotnisko w Równym. To było straszne. Nie spodziewaliśmy się, że do tego dojdzie, nie wyobrażaliśmy sobie takiego dnia jak dzisiejszy. Z dala od domu i bliskich. Ale teraz jesteśmy bezpieczni. Rozmawiamy cały czas z mężami. Mówią, że nic się nie zmieniło na razie. Starają się nas uspokajać. Ale przecież w Równym jest elektrownia jądrowa, ryzyko jest niewyobrażalne. Chciałybyśmy wrócić już do domu... Ale kiedy to będzie?

                                                                                                                     Bliźniaczki Ira i Inna

Moje rozmówczynie mieszkają w dzierżoniowskim hotelu Argentia i hotelu Dębowym w Bielawie. Otrzymały tam nie tylko dach nad głową i wyżywienie, ale także bieżącą pomoc w postaci odzieży, kosmetyków.

- Mieszka u nas około 60 osób, połowa to dzieci. Pierwsi uchodźcy pojawili się już w sobotę 26 lutego. Cały czas jest rotacja, jedni wyjeżdżają, przyjeżdżają następni. Większość trafia tu poprzez organizacje, współpracujemy z Jarosławem Pileckim, gminą oraz stowarzyszeniami wrocławskimi. Wszyscy mogą u nas zjeść śniadania, obiady i kolacje. Ze środków własnych oraz dzięki darom mieszkańców mamy artykuły higieniczne, kosmetyki, artykuły dla dzieci. Planujemy remontować mieszkania w jednym z naszych obiektów, by mogli zatrzymać się na dłużej, pośredniczymy też w organizacji mieszkań . Pytamy, czy nie potrzebują pomocy lekarskiej, pośredniczymy w składaniu dokumentów w staraniu się o status uchodźcy. Wypełniają je na miejscu, nie muszą jechać do Wrocławia. Staramy się zajmować czas dzieciom poprzez zajęcia animacyjne, szukamy psychologa, który mówiłby po ukraińsku – mówi Monika Kwiędacz, właścicielka hotelu Dębowego. - Jesteśmy pod wrażeniem zaangażowania mieszkańców i naszego personelu w niesienie pomocy.

Aneta Pudło-Kuriata

Przeczytaj komentarze (5)

Komentarze (5)

autorka poniedziałek, 07.03.2022 16:28
Może by tak plebanie otworzyły sie na uchodzców.Przecież kościoł tak...
Jan niedziela, 06.03.2022 22:18
Ludzie mający wielkie serca. Piękne jest to co robicie.
poniedziałek, 07.03.2022 08:52
Polacy mają wielkie serca.Głodnego nakarmić,spragionego napoić.
poniedziałek, 07.03.2022 08:57
biedni ludzie cierpią a Putin Hitler...
aaa poniedziałek, 07.03.2022 09:45
Trzymajcie się kochani ten zły czas kiedyś minie ,oby jak