Adam Lizakowski - Norwid w Nowym Jorku

niedziela, 20.11.2022 01:00 614

Cyprian Kamil Norwid (1821-1883).  Czwarty polski poeta doby romantyzmu, ale nie poeta romantyczny, tylko romantyk-symbolista a nawet modernista w Ameryce to brzmi bardzo interesująco, bo niewielu ludzi wie, czy pamięta, że ten wspaniały poeta, nowator, który zastaną poezję rymowanek i wzruszeń odrzucił, bo chciał „przerobić” na poezję myślącą.  Poetycka wypowiedz Norwida to kwestia przemyśleń, głębokich znaczeń, a nie wyszukiwanie rymujących się słów. Źródłami jego poezji była kultura antyczna, refleksja filozoficzna, bogactwo Biblii, czyli chrześcijaństwo oraz niełatwe, często dramatyczne życie, czyli własna biografia.

Opuszczając Warszawę młody poeta nawet nie zdawał sobie sprawę z tego, że na emigracji będzie musiał stanąć „twarzą w twarz” z największymi ówczesnymi poetami Adamem Mickiewiczem i Juliuszem Słowackim do których dzieł „przywykła” już czytająca publiczność. Gdyby został w Polsce prawdopodobnie nie miałby żadnego problemu pisać, tworzyć w „ich duchu”,  zostałby „szanowany i zrozumiałym poetą drugiego pokolenia romantyków”, ale emigracja, pobyt w Paryżu stworzyła „nowego Norwida”, którego korzenie sięgały romantyzmu, ale owoc wydany był już inny, nieznany, gorzki i tak nie smakował jak te utwory pisane w pierwszej połowie XIX w. Norwid wybrał własną drogę odrzucając funkcjonujące wielkich romantyków konwencje literackie. Ta „własna droga” stała się „drogą krzyżową”, poeta na niej rzucił wezwanie czytelnikowi, który go odrzucił, tłumacząc, że  pisze niezrozumiale, bo jego eksperymenty językowe to nic innego niż dziwactwa. Słowo, które posiada więcej niż trzy znaczenia, praca na tkance słownej, czyli docieranie do jej najgłębszych sensów, tworzenie neologizmów powoduje, że mało wymagający czytelnik traci sens tego czego szuka w poezji a ona sama przestaje „być’ przyjemna w odbiorze, staje się „łamaniem mózgu”, zagadką typu co poeta miał na myśli…

Norwid to także malarz, rzeźbiarz, słowem artysta też w Ameryce szukał szczęścia, którego nigdy chyba nie zgubił, bo go nie miał, więc jak można szukać czegoś, czego się nie zgubiło. Norwid nie przybył do Ameryki, jako emigrant polityczny, jakim był w Europie, ale jako emigrant ekonomiczny wypędzony przez nędzę, po części z powodów prywatnych i finansowych. Słowo „uciekał za ocean” jest za mocne, ale oddaje stan ducha artysty, jego samopoczucie psychiczne, chwile, w których zdecydował się opuścił Paryż i Europę. Zanim załatwił wszystkie formalności paszportowe, na pewno otrzymał jakąś małą skromną wyprawkę finansową od rządu francuskiego, (na drogę do Ameryki, aby w niej po tygodniu nie umarł już z głodu), który na pewno liczył na to, że będzie jednego mniej emigranta z Polski we Francji.

Podróż przez Atlantyk, wtedy przeważnie trwała 2-3 tygodnie – Norwid wybrał niefortunnie zimę i jego „wyprawa” z powodu niesprzyjającej pogody trwała dwa miesiące. Przez ten czas był wśród ludzi takich jak on, zdany na łaskę i niełaskę żywiołu, ludzi przestraszonych i modlących się o własne życie od rana do wieczora pod mrocznym i cuchnącym pokładem żaglowca.  Poeta, jednak nie tylko spędzał czas na modlitwie, także pisał i rysował, myślał nad tym, w jakiej znalazł się sytuacji i co będzie dalej, gdy postawi nogę w porcie

*(Jak zauważył prof. K. Braun w liście do mnie o Norwidzie.).

nowojorskim. Niestety trzydzieści lat później jego rysunki i myśli spisane podczas podróży morskiej prawdopodobnie zostały po jego śmierci wraz z wieloma innymi rzeczami wyrzucone na śmietnik.

Co poeta wiedział o Ameryce zanim do niej dotarł? Artysta znał ją z opowiadań ludzi, a także z prasy i książek rodowitych Amerykanów jak i tych, co się z nią zetknęli i powrócili do Europy; Ameryką jest egoistyczna, dolara stawia wyżej niż Boga, że prostactwo i prostota obyczajów rzuca się w oczy już zaraz po zejściu ze statku na ląd. Konieczność ciężkiej pracy jest jakby wpisana w DNA emigranta lub przyszłych kandydatów na obywateli amerykańskich. Praca po 10-14 godzin dziennie nie jest niczym nadzwyczajnym, a ona jeszcze nie gwarantuje sukcesu, wciąż większość emigrantów żyje na granicy nędzy i ubóstwa.

Nie wiemy jak wyobrażał sobie swój pobyt w Ameryce – czy zdawał sobie sprawę z tego, że przed swoim pechem, dłużnikami, prześmiewcami i szydercami nie ucieknie, bo oni już bardzo mocno wkradli się w jego życie, umysł i serce i on nawet będzie tęsknił za nimi, bo on Norwid zabrał ich ze sobą do Nowego Świata. Jak większość emigrantów poeta był bardzo naiwny wierzył, że jego życie w Ameryce będzie inne niż w Europie. Otóż nie było, ono było wierną kopią życia w Europie. Tak potrafił zażartować sobie los z niego i tysiąca innych, którym się wydawało, że podróż statkiem kiedyś, czy dzisiaj samolotem przez ocean zmieni ich w innych ludzi, jak jakaś czarodziejska różka. Norwid chodzący po Nowym Jorku był tym samym Norwidem chodzącym po Paryżu: nieszczęśliwy, głodny, żyjący swoimi marzeniami o wielkim sukcesie artysty, przed którym drzwi salonów europejskich stoją otworem. Wciąż myślał o towarzystwie francuskim; panów we frakach a pań we brokatowych sukniach, wieczorowych tańcach, na których wyborne towarzystwo je owoce morza, różnego rodzaju mięsa, drób hodowlany i dziki, pije wyszukane napoje chłodzące i alkoholowe, je przepyszne ciastka i deserowe lody. W Ameryce nie było salonów literackich i arystokracji, tego wszystkiego, z czym poeta zżył się w Paryżu, ale bieda, niezaradność życiowa, brak przystosowania do nowych warunków były takie same, znane poecie aż za dobrze.

Norwid, jako człowiek był bardzo skomplikowaną osobą, to, że nie był doskonały, tego nie trzeba pisać, bo nikt z nas nie jest doskonały, posiadał wiele wad, jedną z nich był egocentryzm i altruizm, emocjonalne rozchwianie i bardzo brutalne/ostre oceniał innych np. A. Mickiewicza czy J. Słowackiego, czy rdzenną amerykańską ludność, tzw. czerwonoskórych. Mając taki charakter, a nie inny, nie było mu łatwiej w młodej Ameryce niż w starej Europie, gdzie ponad dziesięciu lat był emigrantem i znał smak chleba na obcej ziemi. Poeta jak większość nowo przybyłych emigrantów zabrał ze sobą wszystkie swoje problemy, zmartwienia, choroby i one towarzyszyły mu na każdym skrawu amerykańskiej rzeczywistości. Ameryka miała być miejscem nowych możliwości dla utalentowanego – ale jak na Amerykę – już niemłodego człowieka miała być miejscem, na którym dorośli i już ukształtowani ludzie rodzą się na nowo. Malarz Norwid nie nadawał się do karczowania lasów, orania ziemi, osuszania błot, siania i koszenia, czy stawiania domów. Wielka, wspaniała Ameryka parła na zachód na tak nazywane  Równiny Prerii, ciągnące się od granicy z Kanadą aż po granicę z Meksykiem. Każda para rąk była potrzebna, a ziemia czekała na śmiałków. Poeta podejmuje fizyczną pracę i przegrywa, bo nienauczony do ciężkiej pracy jeszcze bardziej choruje niż w Europie, słaba psychika też daje znać o sobie

Pierwsze dni w Ameryce

Autor wiersza Do obywatela Johna Brown  przypłynął do Nowego Jorku na żaglowcu handlowym o nazwie “Margaret Evans” dnia, 14 lutego 1853 roku. W tym roku Ameryka była już od Atlantyku po Pacyfik i potrzebowała jak najwięcej rąk do pracy i jak najwięcej obywateli, aby zasiedlali tereny odbierane Indianom. Jak każdy przybysz zza oceanu do Ameryki, na pewno przez pierwsze dwa tygodnie odsypiał podróż i prawdopodobnie miał problemy z jedzeniem, chodzeniem i spaniem, bo zmiana czasu z europejskiego na amerykański, też miała duży wpływ na jego psychikę. Trudno jest też wyobrazić sobie Norwida, jako człowieka zaradnego, który jak większość Polaków po wylądowaniu na Ziemi Waszyngtona biegnie do kiosku kupić gazetę z ogłoszeniami o pracę, albo biegnie do polskiego księdza (poeta był bardzo religijnym człowiekiem) – bo ksiądz na emigracji najważniejszy – na Mszę świętą, aby „po kościele” zasięgnąć języka, gdzie tu, jaka praca jest. Nie było Polski, i nie było opieki państwa polskiego nad swoimi obywatelami, a w czasach Norwida i wiele dekad później jedynie polskimi inteligentami, a jeśli to słowo jest „za duże”, to osobami umiejącymi pisać i czytać, których, na co dzień spotykały polskie masy chłopstwa byli księża. Oni nie tylko zaspakajali potrzeby duchowe, ale także dnia codziennego tzw. poza religijne.

Norwid opisuje Europę

W kwietniu roku 1853, czyli po dwóch miesiącach pobytu w Nowym Yorku poeta pisze do swojej powierniczki serca Marii Trębackiej bardzo ciekawy, dramatyczny wiersz-list, któremu nie nadaje tytułu.  Nie będziemy go tutaj omawiać ani analizować, warto jednak wspomnieć, że niektóre wersy są jedenastozgłoskowe a inne dwunastozgłoskowe. Wiersz ma trzynaście zwrotek o różniej długości i ilości wersów.  List rozpoczyna wers [PIERWSZY LIST, CO MNIE DOSZEDŁ Z EUROPY… podpowiada czytelnikowi, o czym może być ten utwór, ale w rzeczywistości tak nie jest, bo to Norwid pisze pierwszy list z Ameryki do Europy, a w nim opisuje swoją podróż do Ameryki w dramatycznych słowach; Dnie były głodu, pragnienia i inne, /Dnie moru, dzieci konały niewinne. W liście tym podaje też powód, dlaczego opuścił Europę;

Musiałem rzucić się za ten Ocean,
Nie abym szukał Ameryki – ale
Ażebym nie był tam… O! wierz mi, Pani,
Że dla zabawki nie szuka się grobu
Na półokręgu przeciwległym globu.

 Doszedł jednak do wniosku, że on po prostu nie znalazł żadnych sojuszników emigrantów z Polski ani też wśród Francuzów, dlatego płynie do Ameryki, można się domyślać. Jego sojusznikami nie mogli być ani arystokraci ani literaci, on był inny, w sumie ich krytykował, bo go nie rozumieli. W dziesiątej zwrotce poeta przeczuwa swoje dalsze perypetie po śmierci; Aż pękło serce jak organ zepsuty. / To – któż wie?… również będzie z grobem moim… List kończy najdłuższa zwrotka, trzynasta, w której poeta zwraca się do swoich nieprzyjaciół pozostawionych w Europie;

A wy? O! moi, wy, nieprzyjaciele,
Którzy począwszy od pełności serca
Aż do ziarn piasku pod stopami mymi
Wszystko mi wzięliście, mówiąc: “Nie słyszy,
Nie wie – nie widzi – nie zna…” Wam ja z góry
Samego siebie ruin mówię tylko,
Że z głębi serca błogosławić chciałbym,
Chciałbym… to tyle mogę… resztę nie ja,
Bo ja tam kończę się, gdzie możność moja.

W zwrotce tej poeta wyraźnie sugeruje, że on, jako człowiek niewiele może, poza tym, że może pobłogosławić tych, co mu utrudniają życie, ale tak naprawdę, to wszystko jest w rękach Pana Boga, czyli wszystko pozostawia Bożej opatrzności, na która i on sam się zdaje, bo jako człowiek też jest ograniczony.

Nowy York Norwida

Nowy Jork „za czasów Norwida” wyglądał zupełnie inaczej niż dzisiaj, czego nie można powiedzieć o wielu miastach europejskich, które od czasów średniowiecza wyglądają bardzo podobnie. Miasto przede wszystkim było niskie, nie wynaleziono jeszcze wind, ani konstrukcji stalowych, nie było elektryczności ani latarni ulicznych takich jak w Europie. Miasto, było przeludnione, chociaż nie miało nawet miliona mieszkańców, masowy napływ biedoty niemieckiej był tak wielki, że język niemiecki był drugim językiem miasta.   Po ulicach oprócz ludzi chodziły kury i świnie i inne zwierzęta domowe.  Tego nie trzeba głośno mówić, bo wszyscy wiedzą, warto jednak przypomnieć, że ulice tonęły w brudzie, nieczystościach i smrodzie. Nieczystości gospodarskie, ludzkie, zwierząt domowych i końskie wraz z moczem, „walały się po ulicach”.  Bardzo popularne dorożki konne dostarczały tysiące ton nawozu końskiego dziennie.  To była pierwsza rzecz, jaka „rzucała się w oczy i nosy” przybyszom, bo miejscowi do tego smrodu i widoku dawno już przywykli. Małe drewniane domki często się paliły i straż pożarna zawsze miała ręce pełne roboty, a poza językiem angielskim wszędzie dominował język niemiecki, którym prawdopodobnie więcej mieszkańców mówiło, na co dzień niż angielskim.

W takimi miejscu, mieście i wśród ludzi zwykłych, nieważnych, przeciętnych przyszło żyć poecie. On na pewno uważał się siebie za artystę, bo nim był i przebywanie wśród takich tłumów z całego świata, przecież nie tylko mieszkali i żyli tam analfabeci z polskich ziem, było dla poety myślą nieprzyjemną. Poeta był ponad tłumem i ulokował siebie samego na jego peryferiach, co oznaczało po raz kolejny izolację a tym samym samotność. Trzeba też pamięć o tym, że i on uległ pewnej „propagandzie złoto ustnych naganiacze” w podobnym stopniu jak małorolni dziewiętnasto-wieczni chłopi, którym obiecywano, że przepustką do sukcesu i własnego gospodarstwa jest ciężka praca, której polskie chłopstwo się nie bało oraz, aby osłodzić im podróż przez ocean, opowiadali im, że w Ameryce będą obsługiwani przez czarne małpy pod warunkiem, że pozbędą się swoich baranich kożuchów, sukman, chłopskich ubrań koszuli i spodni ze zgrzebnego płótna i będą wyglądać jak każdy „normalny człowiek” w Ameryce.  Agentom także przeszkadzały polskie nazwiska chłopów, którzy często zmieniali je na angielskie czy niemieckie, które były łatwiejsze do wypowiedzenia, a także gwarantowały szybsze znalezienie pracy, nawet lepszej, bo Słowianie, ogólnie mówiąc byli traktowani, jako ludzie drugiej kategorii.

 Norwid i praca

Te piętnaście miesięcy na Ziemi Waszyngtona znawcy i badacze twórczości poety nazywają „epizodem amerykańskim Norwida”. Zaledwie nieco ponad rok jak na Amerykę to stanowczo za mało, większość emigrantów dopiero po siedmiu latach staje tutaj i to tylko na jednej nodze. Ameryka potrzebuje rzemieślników, ludzi z fachem w rękach: cieśli, krawców, murarzy, stolarzy, ślusarzy, młodych i silnych, zdrowych i cierpliwych, umiejących znosić upokorzenia.  W tym miejscu można się zastanowić nad tym czy polski szlachcić potrafił fizycznie pracować? Czy poeta nadawał się do pracy fizycznej, czy urodzeni na dworach tzw. herbowi, potrafili używać rąk do pracy? Jak podają źródła na samym początku pobytu poety w Nowym York pierwszą jego pracą było rąbanie drzewa na opał. (Inne źródła podają, że był cieślą, ale to jest mało prawdopodobne, bo gdzie miał się nauczyć zawodu tego).  Przy tej czynności skaleczył się tak paskudnie za sprawą drzazgi, że nawet zakażenie się wdało. Można chyba stwierdzić, że nienauczony był do tych rzeczy, ale umiał malować, rzeźbić, rysować, mógł zarobkować ołówkiem, pędzlem, rylcem  i był natchnionym artystą.

Nie nadawał się do dźwigania ciężkich pak w porcie nowojorskim, ani czyszczeniem butów gości hotelowych, bo nawet i do tej roboty się nie nadawał, bo był za stary, to praca dla „wyrostków”.  Problematyczne dla współczesnych jest myślenie Norwida o pracy, czyli zarabianiu na siebie samego i zaspokajaniu swoich codziennych potrzeb i obojętne czy jest to praca fizyczna czy umysłowa, najważniejsze jest to, aby nie być głodnym i nie prosić innych o jałmużnę.  Jeszcze o innej pracy mówił poeta, umysłowej, twórczej i pracy nad sobą samym, swoim wnętrzem w doskonaleniu się, co wcale nie oznacza, że praca ciężka, fizyczna nie może być tą pracą, która pomoże nam w samodoskonaleniu siebie.

Dla poety znad Wisły praca to było myślenie o prawdzie, Bogu, chrześcijaństwie, o relacjach człowiek Bóg, kulturze antycznej. Dla niego sztuka była kościołem pracy, on rozumiał pracę, jako tworzenie, dzieło myśli, całe dnie spędzał na myśleniu o pracy ale nie pracy w zwykłego człowieka zrozumieniu.  Na dalszy plan schodzi wysiłek fizyczny, ważniejszy jest spokój ducha, sumienia i umysłu. Gdyby mu płacono za myślenie o pracy, byłby zamożnym człowiekiem, ale niestety tak nie było. Zresztą Norwid miał bardzo specyficzne myślenie o pracy, generalnie ją chwalił, twierdził, że jest przeznaczeniem człowieka, wiele pięknych myśli i słów o niej napisał, także napomina Amerykanów, aby nie próbowali się na swojej pracy bogacić lub wzbogacić, bo to już według niego nie jest godne człowieka. Ostrzegał też artystów, aby nie dali się manipulować przez tych, co mają pieniądze mówiąc im, nawet dyktując, co mają rzeźbić i jak pisać czy malować. Przeciwstawił się sile pieniądza, widział w nim moc niszczycielską, ale jak każdy z nas potrzebował z „czegoś żyć”.  Chętnie skorzystał z pomocy tych, co się na pracy wzbogacili, pisał listy z prośbami o pomoc, obrażał się, gdy mu odmawiano lub dawano nie tyle o ile prosił, gdy nie dzielono się z nim „owocami pracy”, stąd ta Norwidowska złożoność myślenia o pracy. Przez całe życie żył na granicy nędzy i ubóstwa, chociaż jak zostało już powiedziane pracę bardzo wysoko sobie cenił i ją podziwiał.

Dzisiaj Nowy York jest trudnym miastem do życia tak jak był sto pięćdziesiąt lat temu; tysiące emigrantów, artystów, niewiedzących, co zrobić ze swoim życiem z całego świata przybywa do niego tylko z pustymi kieszeniami w jednym celu: poprawić swoje życie, coś w nim zmienić na lepszego, wzbogacić się, osiągnąć sukces, bo w Ameryce jest to łatwiej zrobić niż gdziekolwiek indziej. Te tysiące marzycieli, amatorów na bułkę z masłem i szynką, są gotowi na wszystko, na każdą pracę, nawet najpodlejszą, najmniej płatną, która tylko dawałaby szanse przeżyć, nawet skórka chleba jest lepsza niż głód, nawet miejsce w kącie, gdzieś na podłodze obok śpiących pięciu zupełnie obcych sobie osób jest lepsze niż noc spędzona pod mostem czy w parku pod drzewem. Ameryka dużo daje, ale i dużo wymaga poświęcenia.

Norwida zatrudniono do pracy po raz pierwszy w życiu, tak na poważnie, gdy miał trzydzieści dwa lata, szczęście się do niego uśmiechnęło, znalazł zatrudnienie, jako artysta. Ameryka uśmiecha się do niego, podaje rękę, trzeba to doceniać, ale poeta tego nie docenia, ani po skończonej pracy, ani w żaden sposób tego szczęścia nie wykorzysta. Jak podają źródła dzięki znajomościom jeszcze z Warszawy i rekomendacjom, otrzymał  dobrą posadę rysownika w pracowni graficznej Deoplera, gdzie trwały prace nad albumem Wystawy Światowej. Pracował tam do września 1853 roku.  Mówiąc językiem dzisiejszym trafiła mu się fucha, a po niej jeszcze jedna i pomalował kajutę kapitańską na statku Black Warrior, pływającego pomiędzy Nowym Jorkiem a Hawaną. Dorabiał też, jako rzeźbiarz, tworzy płaskorzeźby, wykonuje krucyfiks dla jakiegoś amerykańskiego obrotnego rzeźbiarza, który coś mu tam płaci, chyba niewiele, a mógłby nic nie zapłacić, – bo tak robiło i robi wielu – gdy się dowie, że ma do czynienia z nowoprzybyłym emigrantem, artystą, poetą, czyli z „ofermą życiową”. Zresztą, oszukiwanie i okradanie nowych emigrantów przez starych emigrantów z dłuższym stażem jest na porządku dziennym, nic nowego pod słońcem jak mówi Eklezjasta.

Praca, work, work, work to tak samo ważne słowo w Ameryce jak love and dolar and God We Trust. Trudno jest powiedzieć, czy poeta był zdolny do jakiejkolwiek pracy fizycznej, czy traktował ją tylko, jako pojęcie abstrakcyjne, może karę za grzech pierworodny, nie w sensie pracy, która jest źródłem dochodów materialnych czy ekonomicznych. Można założyć, że dla artysty, który podporządkował całe swoje życie swojej twórczość praca mogła być rozumiana, jako droga duchowego rozwoju i doskonalenia samego siebie, jako przypodobaniu się Bogu.

W 1864 roku w arcyciekawym wierszu pt. Praca, ( do wiersza w dalszej części tego artykułu raz jeszcze wrócimy) składającym się z czterech części a każda część wymaga interpretacji osobno, czego tutaj nie będziemy robić, poeta bardzo wyraźnie mówi o pracy w pierwszej zwrotce:

 „Pracować musisz” – głos ogromny woła – 
Nie z potem dłoni lub twojego grzbietu
(Iż prac-początek, doprawdy, że nie tu),
Pracować musisz z potem twego czoła!
Bądź sobie, jak tam chcesz? – realnym człekiem:
Nic nie poradzisz!… każde twoje dzieło,
Choćby się z trudów herkulejskich wszczęło,
Niedopełnionem będzie i kalekiem…
Pokąd pojęcia-pracy korzeń jeden
Nie trwa? – dopóty wszystkie tracą zgoła;
Głos grzmi nad tobą: „Postradałeś Eden!”
Grzmi dookoła: „Pracuj! z potem czoła!” 

Norwid pisał o pracy twórczej, „z potem czoła”,  a nie o pracy fizycznej „ w pocie czoła” , on preferował wysiłek umysłowy, myślowy i wyżej go stawiał niż wysiłek fizyczny.

Polacy nikogo i nigdy nie oceniali i nie cenili – nigdy. Zawsze albo lekceważyli, albo bałwochwalili (…). Do dziś wyraz „krytyka” znaczy: ubliżenie – „skrytykować kogo” znaczy: ubliżyć mu, a przeto znaczy treść absolutnie wprost przeciwną znaczeniu wyrazu.


C.K. Norwid a Walt Whitman

C. K. Norwid poeta –emigrant nie myśli o tym, aby odłożyć kilkanaście dolarów i wydać wiersze na własny koszt jak to zrobił wielki jego rówieśnik poeta Ameryki Walt Whitman urodzony  dwa lata wcześniej bo w 1819 r.,  w rodzinie wielodzietnej.  W bardzo telegraficznym skrócie można powiedzieć, że życie Whitmana bardzo różniło się od życia Norwida, bo ten pierwszy stworzył siebie „na nowo”, po prostu Walt Whitman wymyślił Walta Whitmana nadając mu kierunek i sens w życiu. Whitman człowiek pomagał Whitmanowi poecie.  Norwid natomiast jako człowiek przeszkadzał Norwidowi jako poecie. Człowiek Norwid nie tylko nie pomagał poecie Norwidowi, ale mu ze wszech miar przeszkadzał. Whitman sam za własne pieniądze wydawał swoją poezję, pisał sam sobie pochlebne recenzje, nawet bez zgody i wiedzy zamieszał fragmenty prywatnej korespondenci z Ralphem Waldo Emersonem. Obaj mieli bardzo trudne początki, i obaj zostali odrzuceni przez krytykę literacką jak i czytelnika

 Jednak Whitman był na tyle sprytny i zaradny życiowo, tak mocno wierzył w siebie, tak wielką miał desperację, że ani na moment nie poddał się. Gadał, gadał za miliony serc, gdy Norwid cierpiał za miliony serc, opisywał ich radość życia gdy Norwid ich cierpienia. Whitman pragmatyk tak przez życie pokierował  swoje kroki, że osiągnął wielki sukces, o jakim nie jeden poeta może tylko marzyć, umierał we własnym domu kupionym za pieniądze zarobione na wierszach.  Norwid  jako wielki moralista, esteta, człowiek wielkich zasad da którego prawda, dobro, uczciwość wobec siebie i świat były najważniejsze  umarł w przytułku opłacanym przez kuzyna. Ten brodaty poeta syn Ameryki kochał ludzi, świat w swoich przegadanych wierszach, ciągnących się jak makaron pisał o tym jak bardzo uwielbia wszystkich i każdego z osobna, począwszy od źbła trawy a skończywszy na wszechświecie. Norwid ważył słowa, dobierał je staranie a Whitman rzucał je na wiatr. Norwid i Whitman byli samoukami, żaden z nich żadnej szkoły nie ukończył, ale Norwid pisał i czytał po łacinie i grecku, widział i zwiedził pół świata, setki jeśli nie tysiące godzin spędził w muzach europejskich i sala koncertowych, a jego amerykański poeta nie znał żadnego języka po angielskim, gdy Norwid znał ich pięć i o wiele lepiej znał się na muzyce i sztuce, gdy Whitman wszystko robił „na wyczucie” i instynktownie.   Whitmana uważa się za ojca amerykańskiej poezji (wiersza wolnego), prekursor otwierający drzwi do poezji milion grafomanów, którzy zrozumieli pojęcie wiersza wolnego jak zachętę do pisania „od lewej strony karki do prawej”. Duchowy przywódca hippisów i beatników, mistrz przede wszystkim Allena Ginsberga z Beat Generation.  Bohater wierszy Whitmana to nie zawsze wierzący w Boga humanista-demokrata, Bohater wierszy Norwida intelektualista-chrześcijanin mocno wierzący w Boga, to także człowiek religijny, wymagający dużo od siebie i swojego czytelnika. Norwid to nie tylko poeta, ale przede wszystkim filozofujący twórca szukający prawdy w tym co robił i pisał, nasycający swoje utwory symbolami, parabolami, kultura grecka, rzadko wyrażał nastroje uczuciowe (poza rozpaczą) w swojej poezji, bo słowo dla niego było wolnością daną człowiekowi przez Boga. Whitman natomiast miał daną wolność mówienia całym sobą, krzyczał, celebrował siebie samego i świat, on swoją inspirację czerpał z Ameryki i jej korzeni, historii oraz soków. Norwid jak już zostało powiedziane z Greków, Rzymian i kultury chrześcijańskiej (Kościoła katolickiego)  w szerokim słowa tego zrozumieniu.

Wiele ich łączyło, ale dzielił nie tylko ocean: Whitman poszedł na wojnę domową jako ochotnik, sanitariusz, Norwid wybierał się na wojnę krymska, ale nigdy na miejsce nie dotarł.  Whitman celebrujący nie tylko świat, naturę, ciało kobiety i mężczyzny, popęd seksualny, jednak samotnik wędrujący po Ameryce i ulicach Nowego Yorku. Norwid wędrował po świecie, można tak powiedzieć, po całej Europie Zachodniej

W  rok po powrocie Norwida do Europy w 1855 roku, wydał własnym nakładem finansowym  sławny, bo skandalizujący  liczący kilkanaście stron tomik „Źbła trawy”, którego nawet nie podpisał swoim imieniem i nazwiskiem. Whitman od urodzenia demokrata  mocno chodził po ziemi, inaczej niż Norwid mówiący o swoich korzeniach od króla Jana Sobieckiego, chwytał się każdej pracy fizycznej, żadnej się nie bał.  Był młody i silny dumnych ze swojej tężyzny fizycznej, z czasem z chłopca na posyłki w drukarni, stał się dziennikarzem, a jeszcze później wydawcą gazet. Napoczątku lat 40. XIX wieku pracował, jako dziennikarz i krytyk literacko-muzyczno- teatralny dla pisma the Brooklyn Daily Eagle. Wiele jego recenzji z tamtego okresu zachowało się do dzisiejszych czasów, czytając je mamy wrażenie, że poeta kochał muzykę, muzyków, śpiewaków, słowem artystów, ale nie  zawsze jego miłość szła w parze z wiedzą na temat muzyki, opery, oraz samej techniki śpiewania czy głosu operowego.  Jak podaje Robert Strasburg w eseju pt. Whitman and Music, Whitman zanim wydał pierwszy tom Leaves of Grass znał już muzykę takich kompozytorów jak: Handla, Haydna, Mozarta, Beethovena, Rossiniego, Bellininiego, Donizetta, Verdiego, Aubera, Meyerbeera, Webera, Mendelssohna i Gounoda. Tych kompozytorów zapewnię znał choćby ze słyszenia i Norwid, dla którego ich muzyka była wiele bliższa niż dla Whitmana i na pewno lepiej i więcej niż Whitman mógł o niej powiedzieć czy napisać, ale tego nie robił. Jemu wystarczyło to, że będąc artystą ktoś wymienił jego nazwisko obok takich geniuszy jak Leonardo Da Vinci, Michał Anioł, Rubens czy Rembrandt.  

Whitman robił wiele rzeczy, ale tak naprawdę na nich się nie znał, Norwid na wielu rzeczach się znał, ale niewiele robił. Miał nieprzeciętna odwagę intelektualną, że potrafił wszystkim i każdemu zwrócić uwagę, nie oszczędzał swojego starszego brata Ludwika, nie oszczędzał „wieszczy”. Nie oszczędzał Polaków wśród których żył na emigracji, nawet ludzi, którzy byli dla niego kiedyś bliscy czy życzliwi, z którymi był nawet w przyjaźni, jeśli coś mu się nie podobało „walił z grubej rury”, jak mawiała młodzież w moich czasach.  Taka postawa oczywiście nie zjednywała mu ludzi, jeszcze bardziej cierpiał a jego „droga krzyżowa” stawała się jeszcze dłuższa i cięższa.

 Nie miecz, nie tarcz – bronią Języka, lecz – arcydzieła!

 Musimy pamiętać, że Norwid był nie tylko wspaniałym poetą, malarzem, artystą, ale też arcymistrzem od „wbijania szpilek w ego bliźnich”, im więcej ich wbił, to jeszcze więcej jemu wbito. Stał się outsiderem (nowe polskie słowo) nie tylko z powodu swojej poezji i tego, że myślał głębiej, bo miał umysł dociekliwszy niż przeciętny poeta – czytelnik poezji – zjadasz chleba, a ten go odrzucił, ale i tego, że sam świadomie dokonał wyboru, sam „wyrzucił się” ze społeczeństwa, bo te nie było go godne. Miał jak każdy artysta wielkie mniemanie o sobie, nie rozumiano go, on irytował  współczesnych, nie tylko pisał „głębiej”, ale i „głębiej i lepiej” rozumiał to wszystko co się w świecie działo, tych wszystkich zagrożeń, niebezpieczeństw i leków. Mówiąc i pisząc o tym współcześni dokonali wyboru i go odrzucili.

Szkoda, że tak mało wiemy o tym, co przez piętnaście miesięcy pobytu autor wiersza o pracy robił i jak żył w Ameryce? Wiemy, że tłumaczył dzieła angielskich poetów Shakespeara i Lorda, Bayrona, ale czy posługiwał się biegle w mowie angielskim ego nie wiemy.  W Ameryce posługiwał się przede wszystkim w językiem niemieckim i francuskim.  Czy często chodził do opery czy teatrów nowojorskich, czy bywał na salonach amerykańskiej rodzącej się burżuazji? Sam poeta o swoich intelektualnych przeżyciach z drugiej strony oceanu niewiele pisze, wspomina, może są mu niemiłe, a może jak zdecydowana większość emigrantów liczył każdego dolara pięć razy zanim go wydał na rozrywki, a chleb i zacerowanie dziurawej skarpetki było ważniejsze niż kupno biletu do opery. Poza tym niewiele zachowało się obserwacji kulturowych, choćby z korespondencji, nie ma tam większych, głębszych przemyśleń o Ameryce czy wnikniania w kulturę amerykańską. Spojrzenie polskiego emigranta z Paryża na Nowy York, Amerykę jest bardzo powierzchowne i na pewno ma niewiele wspólnego z głębią analizy, która pojawi się później w korespondencji Henryka Sienkiewicza.

Norwid wolał Europę, chociaż wielkie europejskie sławy były w Nowym Jorku bardzo dobrze znane. Tak sto pięćdziesiąt lat temu, tak i dzisiaj jest przyjęte, że ten artysta którym zdobył rozgłoś (sławę) w Europie wcześniej czy później musiał trafić do Nowego Yorku. Każda z tych europejskich sław zawsze podkreślała, że jego/jej marzeniem było wystąpić przed publicznością w Ameryce.  Każdy, kto osiągnął znaczący sukces w Londynie, Paryżu czy Wiedniu lub Rzymie, musiał być w Nowym Jorku. Miasto bardzo szybko stawało się miarą/probierzem sukcesu dla każdego artysty i finansisty, wszystkich polityków i sportowców, bez Newego Yorku sukces był zaledwie namiastką czegoś co dopiero miało się wydarzyć.  Norwid nie czuł się w Ameryce dobrze, nie miał czego tutaj szukać, tęsknił za Europą, i jej artystami na salonach kawiarnianych i arystokratycznych. Wolał Europę, ale tą polską Europę z Paryżem, gdzie krążyła o nim opinia rozpuszczana przez jego „przyjaciół poetów i arystokratów” i tych co winnym był pieniądze, że jest poetą o miernej wartości, a twórczość jego jest „pełna ciemności i niezrozumiała”. Jego przyjaciele wychowani na rymowankach i płyciznach sentymentalno – intelektualnych i ci,  którym się naprzykrzał August Cieszkowski i Zygmunt Krasiński nie tylko odmówili mu pomocy w opublikowanie jego twórczości, bo czekali na jego „pisanie jasno”, ale wręcz ostrzegali innych, aby mu nie pomagali.

 Krytykom moim życzę tyle lat szczęścia, ile dni ja w życiu głód cierpiałem – z uśmiechem – i cierpieć będę – idę dalej.

Norwid o swoich nienajlepszych relacjach z Polakami na pewno nie zapomniał, ale Ameryka staje się z dnia na dzień kulą u nogi. Długie rozmowy po niemiecku z biednymi emigrantami niemieckimi wygnanymi przez głód z ich landów, z którymi dzieli wspólne mieszkanie, jadł to samo co oni, cebulę i ziemniaki smażone w popielniku, czasem chleb z cienkim plastrem jakiejś wędliny, a już mięso od wielkiego dzwonu. Wbrew swojej woli brał jakieś prace, zlecenia, aby opłacić te swoje miejsce w ciemnym kącie swoich gospodarzy, bo na własny kąt nie było go stać.   Wykonywał jakieś zlecenia, które w dzisiejszym zrozumieniu były tylko chwilówkami, bo pieniądze dla Norwida, to rzecz umowna parzyły go w ręce. Wreszcie poeta sam się przekonał że w Ameryce był nikim, czyli emigrantem, który musi pokonać każdą minutę swojego życia, aby udowodnić ciężką pracą, że na Amerykę zasłużył sobie. Ale znając Norwida to on był przekonany, że to Ameryka nie zasługuje na Norwida, bo się na nim nie poznała.

Myśli o powrocie do Europy, do tych, którzy o nim nie myślą, a nawet się cieszą, że już nie ma go wśród nich. Jego myśli zimne jak światło planetarne były im obce, irytowało ich jego towarzystwo, jego słowa, jego poezja- – – wystrzelona strzała podążająca ku niebu –  on składał ją u stóp Boga, szepcząc w pokorze modlitwy. Jego oczy patrzące z wyrzutem, twarz na której zawsze rysował się grymas rozpaczy i udręki nie był jego adwersarzom miły. Powrócił do Europy i  trzydzieści lat później  w 1882 roku w liście do Konstancji Górskiej napisal:

Cała Europa jest jak małpa sprzedająca wszystko za pieniądze i nikczemna ze wszech miar. Człowiek u niej szanowany jest ten, który jest wygodny i dopóki jest wygodny – sądu w niczym – smak uliczny – lenistwo ducha i osłabienie serca, a skora nerwów pochopność – oto obraz tej małpy.

Jego krytycy błądzili po omacku, on wiedział światło, jakby dzień wypierał noc, miał wizję czasów, gdy wszyscy ludzie będą chodzić po ziemi z dumą, a bogactwa stracą na swojej wartości, bo ludzie nie będą walczyć o władzę i pieniądze.

Myśli o Polsce

Nowy York podobnie jak Paryż, wielkie miasto nie zabiło w nim weny twórczej, poetyckiej. Nadal pisze i tęskni do ojczyzny, odległość, ocean pomagają mu lepiej ją zobaczyć, zrozumieć, dystans jest zawsze potrzebny, bo z daleka lepiej widać. Wierszu „Moja piosnka II” szukając pracy na nowojorskim bruku rzewnie wspomina ojczyznę, „pisze jasno”:

Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba
Podnoszą z ziemi przez uszanowanie
Dla darów Nieba….
Tęskno mi, Panie…

Do kraju tego, gdzie winą jest dużą
Popsować gniazdo na gruszy bocianie,
Bo wszystkim służą…
Tęskno mi, Panie…

W tych tylko pierwszy zwrotkach tego wiersza widać konkretne bardzo plastyczne  obrazy w których symbol chleba, bocianie gniazdo na gruszy stają się symbolami poetyckimi. Nie jest to jednak w żadnym razie poetyka osobistego wyznania, ale ogólne stwierdzenie, obserwacja poety, który jak każdy ten co opuścił swój dom, rodzinne strony, ojczyznę z czasem idealizuje je. Ważna jest w tym wierszu przestrzeń i dystans, odległość od miejsca urodzenia. Podróż  za ocean staje się więc w twórczości Norwida  tożsama ze zdystansowanym patrzeniem na rzeczywistość, którą zostawił poza sobą. W Polsce prawdopodobnie takiej piosenki by nie napisał.

Pomimo pierwszych sukcesów na polu zawodowym, jako artysta, gdy praktycznie głód już mu nie zagrażał, poeta czuje się w Ameryce źle, cały czas patrzy w stronę Europy, tam wiele się dzieje, po kolejnym zrywie „nieudanej Wiośnie Ludów” „urodziła się” następna nadzieja na uzyskanie przez Polskę niepodległości, wybuchła tak zwana wojna krymska pomiędzy Imperium Rosyjskim a Imperium Otomańskim, które wspierała Francja i Anglia. Warto jest wspomnieć o fragmencie listu z 1853 r., (który dochował się do naszych czasów), poety z Nowego Yorku do Adam Mickiewicza do Paryża, w którym Norwid prosi autora Pana Tadeusza, o pomoc finansową, by ten użył swoich znajomości i pomógł jak najszybciej wrócić mu do Europy, a nawet do Turcji. Nie wiemy, co Mickiewicz w tej sprawie odpisał Norwidowi, czy w ogólne odpisał, ale jedno jest wiadome, że ten skorzystał z okazji i mówiąc językiem dzisiejszym, znalazł sponsora w osobie księcia Marcelego Lubomirskiego. Książę też jest wart osobnej powieści, barwna i ciekawa postać, uciekł z Europy przed wierzycielami, którego głównym talentem jak pisał syna Adama Mickiewicza, Władysław było zaciąganie długów, a jeśli już oszukiwał to wyłącznie cudzoziemców, rodaków oszczędzał.  Dużo później poeta wspomni swojego fundatora biletu na statek w poemacie pt.”Białe Kwiaty”.   I tak na okręcie „Pacific” razem powrócili do Europy, a wojna krymska, która tak bardzo zaprzątała Norwidowski umysł w Ameryce teraz jakby przestała go interesować. Poeta jeszcze przez kilka ładnych miesięcy podróżował po Anglii, Londynie zanim wrócił do Francji do swoich prześladowców. Powrócił do tych, co go upokorzyli, do Paryża. Myśli jego niczym orły krążyły nad głowami prześladowców, po raz kolejny prosił ich o wsparcie, a oni pozbywali się go jałmużną, prosił ich o obiad, a oni rzucali mu „ kości do ogryzania”.

W listopadzie 1855 roku w Turcji umarł Adam Mickiewicz, kilka miesięcy później Rosja poniosła klęskę, co niestety w żaden sposób nie pomogło ani Polsce i Polakom w kraju, ani polskiej emigracji.

Przez następne trzydzieści lat będzie próbował wyda swoją twórczość, ale ciężko będzie mu się dogadać z wydawcami, sponsorami, i tak na przemian raz w depresji raz w melancholii, raz na kacu a raz głodny, dziwaczeje, przestaje dbać o siebie, przestaje się golić i strzyc włosy, w wieku niecałych 60 lat wygląda jakby miał 90 lat. Jakby nieszczęść było mało powoli traci słuch, żyje w samotności, jest „majsterkowiczem poetyckim” przez nikogo niewspierany, rozumiany, a przede wszystkim zdany tylko na siebie samego. Zabrakło autorowi wiersza Moja piosenka bratniej duszy, kogoś, kto nie tylko by go rozumiał, ale także „pilnował” jego spraw literackich, tak zwanego agenta literackiego lub marszanda.

Część 3

Norwid o  kapitalizmie, pieniądzach i mieście

Po opuszczeniu Ameryki i Nowego Yorku poeta podróżował po Anglii, przebywał w Londynie nie wiemy jak długo, różne źródła podają, że od kilku dni do miesiąca, w zależności od zasobów jego finansów, a jak wiemy takowych nie posiadał, ale miał duże zdolności do znalezienia sponsora, który mógł nawet i jego miesięczny pobyt w Londynie poecie sfinansować.  Z czasem powrócił do Paryża – stolicy europejskiej kultury i sztuki oraz wszelkich uciech – aby tam raz jeszcze spróbować swojego szczęścia, jako artysta malarz i poeta. Pobyt w Anglii utkwił w pamięci poety, miał on okazję lepiej i bliżej przyjrzeć się życiu i rzeczywistości, w której Anglia była w szóstej dekadzie XIX wieku i porównać ją z amerykańską czy francuską. Prawdopodobnie „badał” ją pod kątem swoich możliwości artystycznych, trzeba pamiętać, że Norwid nigdy nie podawał się na oficjalnych dokumentach, że jest poetą czy pisarzem, zawsze, że jest malarzem historycznym. Czy planował zamieszkać w Anglii na dłużej tego nie wiemy, wiemy natomiast to, że poeta doskonale zdawał sobie z tego sprawę, co go spotka w Paryżu po powrocie do Francji i Europy kontynentalnej.

            W  umyśle miał jeszcze Nowy York i Amerykę, bo te kilka dni na wyspach brytyjskich myśli zza oceanu mu nie wymazały. Patrzył na Anglię z niepokojem, nie ufał jej stosunkom społecznym, była ona krajem wielkiego wyzysku, ale także  najwyżej rozwiniętym gospodarczo i społecznie na świecie, i stała się wzorem nie tylko dla Ameryki, ale i całej kapitalistycznej Europy. Oprócz arystokracji, która posiadała olbrzymie obszary ziemskie, pojawili się właściciele kopalń i fabryk a społeczeństwo podzieliło się z jednej strony na burżuazję, dysponującą wszystkimi środkami wytwórczymi, oraz z drugiej strony na proletariat, posiadający wyłącznie własne ręce do pracy. Zaborczy kapitalizm dawał już wtedy o sobie znać, chronicznym bezrobociem i powszechną niepewnością jutra przede wszystkim ludności miejskiej, pracującej w fabrykach. Era triumfującej cywilizacji mieszczańskiej, a więc poromantyczna doba XIX wieku, była nie tylko czasem bujnego rozkwitu pomyślności gospodarczej i wspaniałego rozwoju potęgi politycznej, ale stała się także prawdziwie heroicznym okresem piśmiennictwa. Czy Norwid czytał powieści angielskich pisarzy, czy studiował ówczesne gazety codzienne tego nie wiemy? Być może jak większość emigrantów zajęty był tylko sobą i polskością, do tego stopnia, że to, co działo się wokół niego go nie dotyczyło, ale na pewno tym się interesował i dużo o tym myślał. (W Ameryce poznałem Polaków, którzy w kraju polskością się w ogóle nie interesowali, natomiast w Chicago, poza polskością, niczym innym się nie interesowali do tego stopnia, że po 20 -30 latach, nie potrafili poprawnie zbudować zdania po angielsku. Na stare lata chętnie by wrócili do ojczyzny, ale nie mieli, za co i z czym ani po co wracać). Miasto Londyn coraz to ładniejsze, bogatsze, nowocześniejsze stało się stolicą kapitalizmu, ale ani Anglia ani jej stolica nie robią na poecie dobrego wrażenia „rozkwitający kapitalizm” „drażnił” go na tyle, że widzi w nim „demona zła”. (Norwid widział Londyn  przede wszystkim poprzez biednych i dzielnice nędzarzy, w których zatrzymywał się w drodze do Ameryki i w drodze powrotnej z Ameryki do Europy, dlatego miasto to było dla niego tylko miastem tranzytowym, przystankiem, jak już zostało powiedziane z i do Europy). Nowe wynalazki techniczne przyczyniły się do wzrostu wydajności pracy, co powodowało, że najemnicy nie byli już potrzebni. Przeciętny Johnson (głowa rodziny), tracił na zarobkach, sytuacja taka  zmuszała do pracy kobiety a nawet i dzieci, które były jeszcze bardziej eksploatowane. Rosnące zyski przechwytywali fabrykanci, których nie byli w stanie skonsumować, podczas gdy robotnicy fabryczni ciągle żyli na granicy nędzy i ubóstwa, bardzo często nie mając co do garnka włożyć.

Pobyt w Londynie bardzo mocno wraca do poety po kilku latach pobytu już we Francji w jej stolicy, gdy pisze dwa wiersze mniej więcej w tym samym czasie, bo na początku lat 60 XIX . Jeden mający sześć zwrotek  pt. Nerwy , w którym porównuje i opisuje dwa światy nędzy i zbytku, głodu i luksusowego przyjęcia, niesprawiedliwości społecznej.   Rozpoczyna się on opisem nędzy, akcja jego rozgrywa się w środowisku emigrantów paryskich, tych biednych i bogatych, mających salony do których mimo wszystko poeta tęskni i ta bardzo mu ich brakowało w Ameryce.

Byłem wczora w miejscu, gdzie mrą z głodu —
Trumienne izb oglądałem wnętrze;
Noga powinęła mi się u schodu,
Na nieobrachowanym piętrze! 

Pierwsza dwa wersy są tak wstrząsające, że opisywać nie sposób, bo same mówią za siebie. Natomiast czwarta i piąta zwrotka  to opis luksusu, apartamentu pewnej baronowej o której pisze z dużej litery Pani Baronowa, do której  „musi dziś pójść”   – wiersz jest pisany w pierwszej osobie. I wydawałoby się, że skoro już musi pójść, to wie o czym będzie z nią rozmawiał, albo dlaczego do niej idzie, ale tak nie jest on się zastanawia co jej powie, – a jak już jej powie – to zwierciadło pęknie/kandelabry się skrzywią na realizm. Być może, odpowiedz, dlaczego poeta musi pójść do Pani Baronowej kryje się w słowach „ która przyjmuje bardzo pięknie” , prawdopodobnie nie chodzi tylko o piękne wnętrza,  kandelabry i atłasy, ale i o to, że można coś tam zjeść, albo nawet przekąsić, bo gościnność staropolska zobowiązuje. W dalszej części wiersza nie trzeba cytować, można na spokojnie doczytać i samemu wyciągnąć wnioski.

Muszę dziś pójść do Pani Baronowej,
Która przyjmuje bardzo pięknie,
Siedząc na kanapce atłasowej — —
Cóż? Powiem jej…

… Zwierciadło pęknie,
Kandelabry się skrzywią na realizm,
I wymalowane papugi
Na plafonie-jak długi —
Z dzioba w dziób zawołają: „Socjalizm!” 

Ale poeta siedzący na atlasowej kanapie  nie za bardzo wie co ma powiedzieć  Pani Baronowa, bo zdaje sobie z tego sprawę, że nie poprawi to życia biednej z jego wiersza, ani nie zmieni to świata. Bieda i głód jako symbol zła i już wspomnianej sprawiedliwości społecznej na niewiele się zdadzą dopóki słowo socjalizm będzie tylko teorią naukową. Na koniec warto zastanowić się na tytułem wiersza  Nerwy, bo z treści wiersza nie wynika, aby podmiot liryczny był zdenerwowany, bardziej poirytowany, rozdrażniony i przygnębiony tym jak świat został urządzony. Jest mu smutno i smutek przebija się z wersów utworu z wyjątkiem pierwszej cytowanej już zwrotki, w której poeta/podmiot liryczny doznaje szoku, że tak można żyć, to po pierwsze a po drugie, że uszedł z życiem, cały i zdrowy bo się potknął na „nieobrachowanych piętrze”.

 Dla nas ciekawszym jest ten drugi wiersz pt. Larwa, bo mówi o Anglii i Londynie. (Nie będziemy go ani analizować ani interpretować, tylko pobieżnie omówimy). Zacznijmy od tytułu: jak podają źródła, to rzeczownik larwa w czasach Norwida miał inne znaczenie niż dzisiaj, mianowicie oznaczało, bo poeta sięgnął do rzymskich źródeł, a tam w wierzeniach starożytnych Rzymian larwami nazywano złe duchy przodków pewnego rodzaju upiory, a upiór wiadomo to nic miłego. Wiersz napisany przez rozczarowanego i zgorzkniałego poetę, jest też gorzką refleksją na temat małego wycinku, warstwy społeczeństwa, skupionego na robieniu/zarabianiu pieniędzy, bo pieniądz jest ważniejszy od cnoty, Biblii i Boga a nawet go już zastąpił, (patrz trzecia zwrotka). Można uznać go za trafną niestety Norwidowską filozofię oceniania  egoistycznej kapitalistycznej rzeczywistości XIX wiecznej. Napisałem „małego wycinku warstwy społeczeństwa” jednak trzeba pamiętać, że ten „mały wycinek” był i jest w posiadaniu w ponad 80% światowego kapitału, chodzi o to, że tak mało ludzi rządzi tak wielką grupą i decydują o tym jak mają żyć, co jeść, gdzie mieszkać, itp.

Już pierwsza zwrotka oddaje ten ponury nastrój poety/narratora, który mówi o śliskim londyńskim bruku i mijanych na nim postacie/ludzi/larwy co powoduje, że na samo wspomnienie o tym narrator czuje lęk, jest struchlały.

Larwa

1

Na śliskim bruku w Londynie,
W mgle – podksiężycowé j, białéj –
Niejedna postać cię minie,
Lecz ty  —ją wspomnisz, struchlały.

2

Czoło ma w cierniu? czy w brudzie?
Rozpoznać tego nie można;
Poszepty z Niebem o cudzie
W wargach… czy? piana bezbożna!…

3

Rzekłbyś, że to Biblii księga
Zataczająca się w błocie –
Po którą nikt już nie sięga,
Iż nie czas myśleć… o cnocie!

4

Rozpacz i pieniądz – dwa słowa –
Łyskają bielmem jej źrenic,
Skąd idzie?… sobie to chowa,
Gdzie idzie?… zapewne – gdzie nic!

5

Takiej-to podobna jędzy
Ludzkość, co płacze dziś i drwi;
– Jak historia?… wie tylko: “krwi!…”
Jak społeczność?… tylko – “pieniędzy!…”

Ameryka jak i Nowy York zmieniła się gwałtownie po zakończeniu wojny domowej w 1865 roku, robi ogromny skok cywilizacyjny, wyprzeda Europę, staję się szansą dla milionów chłopów, którzy nie boją się podróży przez ocean i ciężkiej pracy na ziemi, która od czasów Adama nie była uprawiana.  Trzeba też pamiętać, że wojna Północy z Południem była nie tylko na karabiny i armaty, szarże kawaleryjski, ale przede wszystkim walką dwóch ekonomii kapitalistycznej i feudalnej. Maszyny parowe kontra ludzkie mięśnie.  Wielki kapitał i banki Północy przeciwko plantatorom Południa. Prowadzenie życia pobożnego i moralnego plus wstrzemięźliwość w jedzeniu i piciu alkoholu, to jakby się wydawało prosta droga mentalności protestanckiej prowadząca do sukcesu amerykańskiego, bo Ameryka to przede wszystkim protestanci. Europa Zachodnia w drugiej połowie XIX wieku z chłopskiej zaczęła przekształcać się w robotniczą, powstaje klasa robotniczą  czego wcześniej nie było.Dół formularza Przemysł, rozwój nauki, techniki, literatury i sztuki dokonał głębokich przemian, który obejmował wszystkie dziedziny życia człowieka, ogromny postęp techniczny, wznoszono liczne fabryki, hale produkcyjne oraz kopalnie. Nie wiemy czy Norwid czytał pracę Karola Marksa, czy znał jego „Kapitalizm”, bo wiele poety myśli i sformułowań jest podobnych do autora socjalizmu naukowego.  Choćby ten, w którym Norwid mówił o pracy ludzkiej, która powinna  być podporządkowana celom ludzkości, rozwojowi dobrobytowi powszechnemu a nie procesowi akumulacji kapitału.

 Chłopi z Europy Zachodniej już nie tak chętnie chcieli opuszczać swoje  wioski i płynąć przez ocean do lepszego życia, woleli emigrować do miast w swoich własnym kraju. Nawet wciąż trwająca gorączka złota w Kalifornii, która „pochłonęła” kilka milionów emigrantów z Europy, wydawała się mało atrakcyjna w porównaniu z powstającym i rozwijającym się przemysłem, nauką, techniką, literaturą i sztuką. W przeciągu zaledwie jednego życia człowieka dokonały się głębokie przemiany, które obejmowały wszystkie dziedziny życia człowieka, ogromny postęp techniczny, wznoszono liczne fabryki, hale produkcyjne oraz kopalnie.

Budzi pożądanie, ale też jest znakiem materializmu, zaprzeczenia ducha. Pieniądz łączy się ze znaczeniami, jakie niosą ze sobą hasła: handel, interes, korzyść, ale niekiedy kojarzony jest z grzechem, jaki popełnili biblijni czciciele Złotego Cielca.

Norwid powrócił, jak się rzekło do Europy, ale ogromna Ameryka wciąż potrzebowała rąk do pracy, wciąż jej porty czekały na emigrantów, nie tylko z zacofanych gospodarczo południowych Włoch, Hiszpanii i Grecji. Nadszedł czas (kolej) dla rolnicze i coraz to biedniejszej Europy Wschodniej, która coraz bardziej zostawała w tyle za Europą Zachodnią. W  czasach Norwida Polaków w Ameryce i Nowym Yorku było bardzo niewielu, dopiero po upadku Powstania Styczniowego, w dwóch ostatnich dekadach XIX wieku „ruszyła szeroka rzeka” polskich głodnych marzycieli o Ziemi Obiecanej za ocean.  Jak podają źródła w przeciągu zaledwie jednego pokolenia ziemie polskie opuściło prawie cztery miliony ludzi. Przytłaczającą część polskich emigrantów tamtego okresu stanowili małorolni chłopi spod Tarnowa czy Podhala, którym wszelkie formalności pomagali załatwiać tak zwani „naciągacze”, czyli agenci. Oszukując na wszelki sposoby „pomagali” niepiśmiennym przebrnąć przez wstępne formalności najpierw przy kupnie biletu kolejowego do niemieckich portów, a później biletu na statek.

Pod koniec życia poeta uświadomił sobie, jak bardzo emigracja może działać destrukcyjnie na jednostkę i na pracę dla wspólnego narodowego dobra, przynosząc korzyść wąskim kręgom („Emigracja obdarła mię ze wszystkiego: z młodości, z sił, z przyjaciół-osobistych, z ceny, prawie nazwiska i godności nazwy dziadów moich. Gdyby dla czego? – nie dziwiłbym się i poważałbym – ale dla niczego – bo NIC nie zrobili – nic a nic! – oprócz kilku fortun żydowsko przedpokojowych i powodzeń osobistych, których zazdrościć im nie raczę i zdolny nie jestem” (Do B. Zaleskiego, [Paryż, jesień] 1876, w: Listy, 624 n.).

Niestety, ta ogromna fala analfabetów, bardzo łatwo padała ofiarą oszustów, którzy liczyli na naiwność i desperację polskiego chłopa, który wiecznie głodny, o chudych policzkach, zapadniętych oczach, niskiego wzrostu, poruszał się raczej wolno i ogólnie można powiedzieć, że wyglądał apatycznie i nie budził w oczach agentów emigracyjnych ani szacunku ani respektu. To agenci z „ustami pełnych miodowych słów”, rozwijali przed nimi wizję Stanów Zjednoczonych, jako krainy mlekiem i miodem płynącej i rekrutowali chętnych do pracy. Zresztą tak jest do dzisiaj, młodzi urodzeni pod koniec XX w.,  są tak samo są naiwni i głupi, bo wierzą, że podróż na Zachód, odmieni ich życie. Jednak patrząc na historię Ameryki, trzeba wierzyć w cuda, bo miliony biedaków, zbieraniny z całego świata dokonały cudów Nowy York stał się handlową, biznesową, a z czasem stolicą świata, a Ameryka najpotężniejszym krajem świata.

   Musimy pamiętać, że poeta Cyprian K. Norwid pisał o Ameryce wiele razy przez ostatnie trzydzieści lat swojego życia i jego stosunek do niej był bardzo złożony. Pisał o zupełnie „ innych Amerykach”, tej, gdy w niej był na początku szóstej dekady XIX w., gdy jego romantyczna i egzotyczna wiedza o niej była pełna tradycyjnych stereotypów popularnych wtedy w Europie Zachodniej. W liście z Paryża zaledwie w roku po powrocie z Nowego Yorku, bo we wrześniu 1856 roku do Michała Kleczkowskiego pisał:

W Ameryce za maleńki rysuneczek dla sztycharzy robiony płacono mi trzydzieści i czterdzieści fr., takich dwa na dzień robić mogłem – więc sześćdziesiąt – czasem osiemdziesiąt franków –ale cóż! … Po pewnym  przeciągu czasu  nie jesteś w stanie tworzyć – bez życia inteligentnego, biblioteki i muzeum – tak, że to przechodnie tylko roboty – trzeba więc koniecznie swoją szkołę stworzyć – nie można inaczej!

            Tak że popadłem był w Ameryce w melancholię taką, iż ledwo wyciągnąć się mogłem.

Z tego krótkiego fragmentu listu łatwo dojść do wniosku, czego najbardziej w Ameryce brakowało poecie i malarzowi Norwidowi. Miał, co jeść i nie musiał się martwić o to, co jutro będzie jadł, ale mimo wszystko głód intelektualny i duchowy był większy niż fizyczny. 

Pisał o Ameryce, po zakończeniu wojny secesyjnej, gdy Ameryka w zaledwie kilka lat stała się potęgą światowa, co miało ogromne znaczenie dla reszty świata, i pisał o Ameryce, gdy ona pełną parą wkraczała na drogę krwiożerczego kapitalizmu i imperializmu, gdy kupiła od Rosji Alaskę, podpijała Kubę i Filipiny, uzależniała od siebie państwa Ameryki Południowej. Potrafił współczuć afrykańskim niewolnikom w wierszu z roku 1859, pt. Do Obywatela Johna Browna, który walczył o prawa do wolności czarnoskórych obywateli i za tę walkę zapłacił swoim życiem. Do dzisiaj jego treść porusza wszystkich tych, którym jest bliska idea wolności i pokoju, sprawiedliwości i równości społecznej, a obraz Ameryki, jako symbol wolności nie powinien być splamiony takimi czynami jak śmierć niewinnego człowieka walczącego o wolność drugiego.  C.K. potrafił być też brutalny i nieprzyjaźnie nastawiony do Indian.  W wspomnianym już wierszu pt. Praca, poeta bardzo wyraźnie mówi w trzeciej zwrotce o rdzennych Amerykanach, których tak scharakteryzował:

Widziałem Indian dzikich w Ameryce
I wiem, w ojczyźnie własnej wyszli, na co
Gdy pogardzili rzemiosłem i pracą,
Na łowy jeżdżąc lub malując lice-

Wiersz nie wymaga dogłębnej interpretacji, bo jest zrozumiały a poeta jasno się wyraża o Indianach, kilka wersów tej samej zwrotki pisze; Widziałem mężów z piórami na głowie /Noszących tarcze ze skóry żubrowej.  Cena, jaką zapłacili Indianie za swoją odrębności i własną kulturę była ogromna. Norwid za cenę własnej wolności też zapłacił cenę ogromną, jego język świętujący jego myśli poprzez słowa wyłączył go ze strefy komunikacji ludzi czytających poezję, zbyt wielkie skupienie się na sobie samym stało się przeszkodzą dla jego czytelników.  Taką cenę mało, kto chce zapłacić, bo poeta sam siebie zamknął rynek czytelniczy, – bo kto chce kupić wiersze niezrozumiałe, a jednocześnie pozbawił się wsparcia, a właściwie, to krytycy pozbawili go wsparcia pisząc o nim nieprzychylnie.  Jednym chyba z największych „wrogów”, jeśli tak można powiedzieć twórczości pisarskiej Norwida był jego (nie tylko z C.K drwił), rówieśnik Julian Klaczko, uważany przez mu współczesnych za jednego z najwybitniejszych umysłów swojej epoki. Otóż Klaczko swoją ironią szyderstwem, czasem nawet i pogardą nie tylko ośmieszał poetów/twórców, których upatrzył sobie na swoje ofiary po prostu ich literacko niszczył.

W 1860 roku, więc siedem lat po powrocie z Ameryki wciąż powołuje się na swój pobyt tam i jak to nieźle mu się tam żyło. Niezadowolony w liście do Kazimierza Władysława Wójcickiego i Redaktora „Dziennika Ilustrowanego”, daje mu do zrozumienia, że zamieszczony przez redaktorów jego rysunek był zrobiony, gdy miał dziewiętnaście lat. Dalej Norwid pisze autor tego dzieła:, żyje od lat wielu z rysunków swoich, a mianowicie w Ameryce głównie z tego jedynie jadł i pił”. I aby udowodnić, że upływ czasu tylko polepszył jego rzemiosło rysowania dołączył do listu najnowszy rysunek, po to, aby redakcja i czytelnik mógł także zobaczyć postęp, jaki artysta od tamtego czasu zrobił. To nie pierwszy raz, gdy artysta Norwid zwraca się do wydawców gazet, aby lepiej go traktowali, poprawia ich i poucza.  

Słaby, chorowity poeta – obywatel Norwid był i jest potrzebny naszemu społeczeństwu, robotnik słowa bez stałej pracy i zajęcia, artysta z mnóstwem wolnego czasu, tak naprawdę nigdy nie był bezrobotny, dokonał wyboru, wybrał sztukę i musiał pracować na kilka etatów: Norwid pisarz, Norwid malarz, Norwid rzeźbiarz, Norwid myśliciel, każdy z tych prac wymagał ogrom wysiłku i energii. Poeta sam chyba nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, że stał się zakładnikiem własnego talentu, którego w żaden sposób nie przekazać tak, aby przełożył się on za zarobkowanie. Napisane przez niego wiersze i poematy z taką wielką troskliwością o czytelnika, to wielka inwestycja emocjonalna poety w przekonaniu, że sztuka to strefa nieograniczonej wolności i kreatywności może nie tylko poszerzać horyzonty intelektualne, ale też może uczyć i leczyć.

Zakończenie

W roku 1877 poeta trafił szczęśliwym zbiegiem okoliczności, dzięki pomocy krewnego, do domu opieki św. Kazimierza, a tam na dwa lata przed śmiercią marcu 1881 roku pisał:

Smutno życie porzucić i zamknąć się w sobie.
Żyć czuciem własnym, własnych marzeń przędzą,
Lecz smutniej o wiele być na życia grobie
I ducha skrępować młodości swej nędzą

Jak podają źródła dwa dni później pochowano go na cmentarzu w Ivry, z pięcioletnim prawem do grobu. 28 XI 1888 szczątki przeniesiono do Montmorency i pochowano na koszt Michaliny Zaleskiej w „narodowym” grobie zbiorowym nr 42.

Jednak to nie koniec jego pośmiertnej wędrówki: nie wykupiono mimo funduszy, miejsca „wieczystego”, lecz jedynie czasowe na piętnaście lat. W konsekwencji w roku 1904 miała miejsce ekshumacja i przeniesienie szczątków do jednego z grobów zbiorowych dla „domowników” Hotelu Lambert. Za sprawą tego ostateczne miejsce pochówku pozostaje nieustalone, zaś uroczystości odbywają się w Montmorency przy grobie z roku 1888.

Jego pierwszym uczniem, nie wnukiem, tym bardziej nie późnym wnukiem był Stanisław Brzozowski, który urodził się na pięć lat przed śmiercią poety. To on był tak naprawdę pierwszym wnikliwym czytelnikiem Norwida, rozumiał go i w pełni zdawał sobie sprawę z tego, dlaczego poety jego rówieśnicy, mu współcześni odrzuci go. Zrozumieć Norwida poprzez Brzozowskiego to zrozumieć podstawowe zagadnienia nowoczesnej/współczesnej kultury polskiej. Krytyk w swoim wiekopomnym dziele pt. „Legenda Młodej Polski” w obszernej pracy tak pisał o Norwidzie:

Znamy z Norwida właściwie postawę, gest, nie to, co żyło poza postawą. I może trudno sobie wyobrazić bardziej całkowity antagonizm, niż ten, jaki istnieje pomiędzy rozumieniem Norwida, a tym, co dzisiaj za kult jego uchodzi. Dobitnie można to w ten sposób określić, że forma śmierci, jaką tragizm losu Norwidowi narzucił, stała się dla nas treścią jego dzieła, to jak go świat zabijał – istotą jego życia. Z Norwida wzięliśmy maskę pośmiertną, i ten jej odlew gipsowy ukazujemy, jako żywą twarz poety. A może niewielu jest poetów i pisarzów, dla których w tym stopniu byłoby takie utożsamienie niezrozumieniem ich. Treścią, bowiem dramatu Norwida jest to, że żyć nie mógł, nie mógł żyć tym życiem, jakie miał w sobie, że cały bieg jego żywota był tylko nieustanną samoobroną, mężnym wysiłkiem nieuronienia niczego ze świata, jaki miał w sobie.

  W tym zacytowanym przeze mnie fragmencie możemy dostrzec Brzozowskiego nie tylko jak wnikliwego czytelnika strof Norwida, ale także, jako kontynuatora jego myślenia, kogoś, kto doskonale rozumiał emigranta z Paryża. Obu twórców łączą myśli przyjrzeniu się świadomie i odpowiedzialnie romantyzmowi, bliżej niż to robili inni. Brzozowski cenił w twórczości C.K. rolę pracy i siłę tworzenia w życiu ludzkim. Nie ulegał modzie, która zapanowała na Norwida, bo „odkryciu” go przez najbardziej zasłużonego dla jego powtórnych narodzin Zenona Przesmyckiego. Brzozowski uważał taką modę zjawiskiem płytkim, powierzchownym, która w żaden sposób nie ukazywała twórcę, jakim naprawdę był Norwid. Ta moda trwa do dzisiaj i wielki poeta, wielki obywatel Polski C.K. Norwid wciąż czeka na swojego późnego wnuka. 

W 2001 roku ziemię z jego mogiły umieszczono w Krypcie Wieszczów Narodowych w krakowskiej Katedrze, prochy jego spoczęły w pomieszczeniu z prochami ludzi, których „niezrozumiały poeta” lubił i cenił, ale od włożenia „ostrej szpilki krytyki” nawet przez moment się nie wahał, dotyczy to przede wszystkim „wielkoluda” Mickiewicza.  Jak już wiele razy tutaj zostało powiedziane w zrażaniu sobie ludzi, często nawet przyjaciół nie miał sobie równych. Jednak to nie jest najważniejsze, najważniejsze jest to, że za swoją niezależność i geniusz poetycki zapłacił najwyższą cenę, próbował udowodnić, że żyje, że jest artystą, ale jego historia powinna być przestrogą dla tych wszystkich samotników, którzy nie potrafią funkcjonować w grupie. Indywidualnie, czyli na własną rękę szukał i pragnął dobra i prawdy, tym dwóm słowom, ideom pozostał wierny aż do śmierci. Te dwa słowa stały się kamieniami fundamentów, na których wybudował swoją twórczość. Był okrutny dla samego siebie, nie pobłażał innym, dlatego złośliwy los umieścił go na dwa pokolenia na marginesie historii, dopiero trzecie pokolenie po jego śmierci w 1971 wydało jego twórczość zebraną.

Adam Lizakowski

Chicago 2010.  Świdnica listopad/grudzień 2021.